|
Szybko zapomniałem o spotkaniu z dawnym znajomym z Novotelu, bo po powrocie
do domu musiałem nadrabiać stracony dla mojego małego biznesu czas. Jednocześnie
doglądałem remontu samochodu. Był on nie bez problemów wykonywany przez
dwóch mechaników w pod olsztyńskim warsztacie samochodowym. Jednak obaj
okazali się bardzo zdolnymi w swoim fachu, tak, że po kilkunastu dniach
samochód był jak nowy.
Teraz miał nastąpić ostatni etap planowanego biznesu, czyli sprzedaż z
odpowiednim zyskiem. Uradziliśmy, że pojedziemy wszyscy w czwórkę, to znaczy
Krzysztof, obaj mechanicy i ja. Mechanicy w nagrodę za dobra pracę. Mieli
także w Hannoverze być rozliczeni za swoja pracę.
Jazda wygodną i dużą Omegą była przyjemnością i ani się spostrzegliśmy
stanęliśmy do kontroli celnej na granicy niemieckiej.
Celnik, spokojnie, ale stanowczo oznajmił: ten samochód nie może wjechać
na teren NRF! Cały nasz plan nagle zawalił się!
Dziś już zupełnie nie pamiętam, z jakiego konkretnie powodu postawiono
nam szlaban na wjazd do Niemiec. Samochód miał aktualną niemiecka rejestrację.
Nie pomogły żadne tłumaczenia, że samochód był w Polsce tylko miesiąc,
że nic przy nim nie było robione (!), że Krzysztof jest w Hannoverze zameldowany,
że ma tam pracę i jeszcze mnóstwo innych ważnych racji...
Pamiętam, że zrozumieliśmy tyle z tych zakazów, że samochód nie może jechać
na własnych kołach...
Na granicy był ruch niesamowity. Na lawetach wjeżdżały do Polski tysiące
pogniecionych jak papierowe zabawki samochodów. Na kilku wielkich parkingach
stało mnóstwo samochodów do wynajęcia w celu przywiezienia jakiegoś wraka
z zachodu i byli także różni cwaniacy znający się na omijaniu przepisów
celnych...
Oni to nam doradzili: trzeba samochód uznać za niezdolny do samodzielnego
jechania, wsadzić go na lawetę i w ten sposób przewieść przez granicę.
Jeden z nas może jechać w kabinie z kierowcą wynajętego samochodu, a
reszta, czyli trzech pozostałych, autostopem do najbliższego parkingu
przy autostradzie w Niemczech, gdzie będzie czekać przewieziony nasz
samochód. Całą operację trzeba wykonać już na innej zmianie celników,
tak, aby nie było nikogo, kto zapamiętał nas i nasz samochód.
Doradzający nam znawca granicznych problemów, po otrzymaniu stosownego wynagrodzenia
miał pokierować całą akcją i brał na siebie odpowiedzialność za jej pozytywny
wynik.
Na zmianę ekipy celników przyszło nam czekać dość długo.
Nasz wspaniały Opel, jako niezdolny do dalszej jazdy, stał spokojnie na lawecie
gotowy do wjechania na niej na punkt graniczny.
Starałem się nie myśleć, co by było gdyby cała operacja spaliła na panewce.
Ustaliliśmy, że najpierw podejmiemy próbę przewiezienia lawety z samochodem
i jak to wypali, pojedziemy autostopem na umówiony pierwszy parking po stronie
niemieckiej. Stałem w odpowiednim oddaleniu z dwoma mechanikami i obserwowaliśmy
jak nasz samochód na lawecie jest odprawiany przez celnika. Krzysztof
siedział w kabinie samochodu wynajętego, a sprawy załatwiał przewoźnik.
Kilka wymienionych słów, uścisk ręki... i nasz samochód zniknął za szlabanami
oddalając się w kierunku najbliższego parkingu w Niemczech.
Kamień mi spadł z serca.
Poszukaliśmy w wielkiej kolejce oczekujących na odprawę samochodów jakiegoś
z wolnymi miejscami i także bez przeszkód dotarliśmy na umówione miejsce, gdzie
uśmiechnięty czekał na nas Krzysztof w przywróconym do używalności Oplu. To samo piwo może różnie smakować.
Zupełnie niespodziewanie wyjazd w celu sprzedaży naszego Opla dostarczył
mi dodatkowej wiedzy o naszych sąsiadach.
Krzysztof, który rzeczywiście czuł się jak tubylec, załatwił nam noclegi
w dużym gospodarstwie rolnym w niewielkiej wsi niedaleko Hannoveru. Ulokowani
zostaliśmy w pokoju jakby hotelowym, w dwupiętrowym budynku. Jak się
okazało, mieszkali tam sami Polacy, którzy pracowali w tym gospodarstwie
jako robotnicy rolni. Było ich tam chyba ze dwudziestu.
Właściciele, niemiecka rodzina, składająca się z sześciu osób, a więc
pana domu, ok. 40-to letniego i w podobnym wieku jego żony, dwójki dzieci
i ich babci, nie zatrudniali żadnego Niemca. Mieszkali w dużym, wolno
stojącym domu, gdzie jadalnia, usytuowana w centralnym jego miejscu była
imponująco wielka. Wielki, stary i niezwykle masywny stół obstawiony
takimi samymi krzesłami, świadczył o znaczeniu tego zestawu meblowego.
Śniadania, które były wkalkulowane w cenie wynajmowanego pokoju były prawdziwą
ucztą a to z racji tego, że gospodarz miał własną masarnię i sam wytwarzał
wszelkie wędliny. Na stole było także w nieograniczonej ilości mnóstwo innych
wiktuałów własnej produkcji jak, mleko, śmietanka, marmolada, różne owoce czy
warzywa
Właściciel gospodarstwa, co drugi dzień ładował swoje wyroby do samochodu chłodniczego
i jechał z nimi na jakieś targowisko w Hannoverze. Jego żona prowadziła całe
gospodarstwo domowe i doglądała wszelakiej trzody, a resztę prac wykonywali
nasi rodacy.
To oni jeździli traktorami, których było kilka, oni uprawiali pola, nawozili
je, siali i zbierali plony... Wieczorami rozsiadali się na wielkich ławach
rozstawionych w ogrodzie przy budynku hotelowym i przy niezliczonej ilości
butelek i puszek dobrego niemieckiego piwa klęli, klęli i klęli...
Późno w nocy, kiedy to usiłowaliśmy już spać dochodziły niekiedy odgłosy jakiejś
bijatyki, a czasem wrzaskliwego śmiechu.
Wcześnie rano budynek pustoszał. ====================== Tak jak w każdej niemieckiej wsi, nawet tej najmniejszej, była piękna,
wypieszczona knajpka, ale tam zbierali się codziennie wieczorem tylko
gospodarze niemieccy i było śpiewnie, gwarno i wesoło.
Poszliśmy tam raz, aby poczuć atmosferę takiego miejsca, które jest jakby
pępkiem całego społecznego niemieckiego rytuału.
Oni tam delektując się złocistym płynem z pianką stanowią jedną scaloną rodzinę.
Reszta to obcy, ale rozpatrując sytuację gospodarczą tego konkretnego gospodarstwa
rolnego, a właściwe przedsiębiorstwa rolno-przedwórczego, gdzie mieszkaliśmy,
to, co by się stało gdyby ci obcy nagle wyjechali?
Oni nie uczestniczyli w życiu społecznym tego zasobnego kraju, oni mieli swoje
ławy na zapleczu czworaków, jakby nazwano to w dawnej Polsce.
Też mieli swoje piwo i swoje problemy.
I z jednej strony mówiło się o tym, że Niemcy nie chcą napływu imigrantów,
nie chcą mieć problemów z obcokrajowcami, demoralizującymi ich własnych robotników
rolnych czy fabrycznych swoimi małymi wymaganiami, a z drugiej strony widać
było, że bazują na tej taniej, mało wymagającej sile roboczej.
To chyba jakaś społeczno-polityczna schizofrenia lub oczywisty fałsz.
Moje przeświadczenie o tym wzmocniła nasza wizyta w kilku polskich domach w
dzielnicy podmiejskiej. Tamci już na dobre się zadomowili w Niemczech, ale
też byli jakby obcy tam i mało opłacani. Narzekali, ale tylko w takim aspekcie,
że mogłoby być lepiej, a nie, że maja dosyć losu pariasów.
Zresztą nie chodzi oczywiście tylko o przybyszów z Polski. ==========================
Krzysztof zadał nam retoryczne pytanie: chcecie się najeść smacznie,
dużo i tanio?
No, kto by nie chciał! No pewnie!
To idziemy do knajpy tureckiej.
Tam to był istny kocioł! Ścisk, gwar, bukiet zapachów, syczenie pieczonego
na wielkim rożnie jakiegoś olbrzymiego mięsiwa, buchającej pary z ekspresu
i wspaniały zapach palonej kawy, strzały otwieranych butelek i pokrzykiwania
barmana i kelnerów.
Na naszym stale za chwilę były stosy ociekającej z tłuszczu pieczeni, jakieś
pachnące przyprawy i inne różności, kufle przelewającego się piwa...
Obok, przy stłoczonych stolikach istna Wieża Babel!
Gdzie ja jestem?
W środku Europy? W sterylnym kraju pragmatyków, którzy, jak głosiła fama,
wszystko sobie zawdzięczają a zwłaszcza swojej pracowitości?
|
|
|
Stary i nic nie widział...
Dla mnie, człowieka z kraju, w którym wszystko było sterowane odgórnie
i to, co należało chować pod stołem było schowane, zrobiło spore wrażenie
to, co widziałem przejeżdżając codziennie w czasie naszego pobytu obok
małego przydrożnego parkingu tuż przed wjazdem do Hannoveru.
Otóż stał tam stale niewielki mikrobusik z zasłoniętymi oknami.
Na jego karoserii w różnych pozach namalowana była uśmiechnięta, sympatyczna,
młoda dziewczyna. Obrazek zupełnie nie godny żadnej specjalnej uwagi, ale któregoś
dnia, ta, z tych reklamowych malunków, siedziała na krzesełku przed samochodem
i jak nadjechaliśmy, przyjaźnie do nas wymachiwała rękami.
Powiedziałem do Krzysztofa: fajna dziewczyna, ale dlaczego obmalowany ma swoimi
podobiznami cały samochód?
Oj panie Andrzeju! Czy pan nie widzi, co ona tam sprzedaje?
Nie, nie widzę, odparłem zgodnie z prawdą.
No jak to? Siebie! To przecież prostytutka!
Tu od wielu lat tak pracuje! Nie daleko jest końcowy przystanek jednej z linii
autobusów miejskich, gdzie byłem kierowcą i zawsze ją tu widziałem.
======================================================== Daliśmy ogłoszenie do gazety, która była tylko dla tych, co interesowali się
używanymi samochodami. Codziennie rano wertowaliśmy wielostronicowe pismo w
poszukiwaniu chcących kupić taki jak nasz samochód. Dni płynęły bez żadnego
rezultatu. Sprzedaż samochodu nie bardzo wychodziła, więc namówiłem Krzysztofa na jazdę
do Hamburga, bo miałem nadzieje, że tam znajdę jakąś tanią hurtownię, od której
mógłbym kupować towary do obrotu w mojej firmie. Pojechaliśmy naszym Oplem
Omegą do Hamburga.
Tam dzięki dobrej znajomości języka niemieckiego przez Krzysztofa dotarliśmy
kolejno do dwóch takich składów, ale wtedy przekonałem się, że jestem dla nich
żadnym kontrahentem!
Nie wiem doprawdy, czego właściwie szukałem?
Jak mi, przez Krzysztofa zadali pytanie, o jakich ilościach towaru możemy mówić,
a usłyszawszy odpowiedz, popatrzyli na mnie jak na przeźroczystego...
Wtedy dopiero zrozumiałem, że chyba mi rozum odebrało! Wycieczka po złote runo zakończyła się na bulwarach portowych, gdzie można
było obserwować wspaniałe kolosy morskie majestatycznie przemieszczające się
po szarych wodach kanałów portowych.
Stałem tam po raz drugi. Już w znacznie lepszym nastroju niż było to wtedy,
gdy aby tu dotrzeć trzeba było przekraczać granicę między obozem (socjalistycznym!)
a wyidealizowanym światem wszelkich swobód.
To miejsce, w mojej wyobraźni wzbudzało dodatkowe emocje, bo przecież było
ono prawdziwym portem dla przybyszów z całego świata.
========
|
|
|
|
Po tygodniu bezskutecznego oczekiwania na sprzedanie
samochodu doszliśmy do wniosku, że czas wracać do domu.
Krzysztof miał pozostać i doprowadzić do właściwego finału nasz biznes,
a potem rozliczyć z nami.
Finał:
Po dwóch tygodniach zjawił się Krzysztof z informacją, że samochód
został sprzedany i chce się rozliczyć z całej transakcji.
Gdy przyszło do wyłożenia gotówki na stół, to stwierdził, że ma tylko
część, bo miał jakieś nieprzewidziane wydatki.
Za kilka dni miało być ostateczne rozliczenie.
Po tej informacji już więcej nie mogłem go znaleźć!
Pozostała na miejscu jednak jego konkubina. Złożyłem jej wizytę i dowiedziałem
się, że Krzysztof gdzieś pracuje w Niemczech i te rozliczenia to jego sprawa!
Jeszcze, przez następne trzy miesiące miałem nadzieję, że dojdzie do szczęśliwego
finału naszych biznesowych układów.
Nic z tego nie wyszło.
Ponieważ musiałem twardo spłacać pożyczkę, która była wzięta w celu dokonania
zakupu samochodu, szlag mnie trafiał, że nie miałem nawet zwrotu swojej części
w tą transakcję wpakowanej, nie mówiąc już o jakimś zysku, który jednak był.
Krzysztof, bowiem w pewnym momencie zdradził, za jaka kwotę został sprzedany
nasz Opel. Nie było innej rady jak wytoczyć Krzysztofowi proces.
Tu zaraz sprawa okazała się niezbyt klarowna, bo dokumenty, jakie miałem
w tej sprawie były na konkubinę Krzysztofa. Dla sądu jednak sprawa
była oczywista i owa pani miała mi zwrócić zasadzoną kwotę w trybie
natychmiastowym.
Oczywiście zaraz wyszło czarno na białym, że nikt mi nie zamierzał
niczego zwracać!
Pozostało sprawę oddać do komornika.
Z wielu prasowych informacji można było mieć przekonanie, że nie będzie trudne
odzyskanie zasadzonej gotówki, bo komornicy słynęli z bezwzględności.
Żeby komornik jednak ruszył się ze swojego fotela trzeba zapłacić awansem sporą
kwotę, stanowiącą pewien procent od przewidywanego odzysku.
Poniosłem te dodatkowe koszty.
Po paru dniach, komornik oświadczył, że udał się do mieszkania dłużniczki.
Drzwi mu otworzyła pani (tu nastąpił dokładny opis wyglądu konkubiny Krzysztofa!)
i oświadczyła, że nie jest poszukiwaną przez komornika osobą, bo tamta się
wyprowadziła w niewiadomym kierunku!
Myślałem, że mnie rozsadzi!
Przecież właśnie rozmawiał pan z właściwą osobą powiedziałem wściekły.
A skąd ja to mam wiedzieć, nie mam prawa legitymować nikogo! Powiedział spokojnie,
z lekko drwiącym uśmiechem komornik!
Nigdy zasądzonych pieniędzy nie odzyskałem i znowu musiałem nadrabiać straty. Postscriptum...
Jakieś pół roku później nastąpiło krótkie zwarcie!.
Jak zwykle pojechałem z Elą na zakupy do naszego osiedlowego supersamu.
Zostałem w samochodzie a Ela poszła w kierunku drzwi sklepu. Wtedy natknęła
się niespodziewanie na wychodzącego z stamtąd Krzysztofa.
Ty złodzieju, oddaj nasze pieniądze! Powiedziała do niego dość ostro.
Wtedy, ten dotychczas całkiem układny człowiek, wrzasnął:
Ty stara k......o, przypie.....łbym ci gdyby nie ludzie!
I odszedł do samochodu.
Nie widziałem tego zdarzenia i gdy Ela zaraz wróciła do mnie wzburzona nie
mogłem już odnaleźć naszego dłużnika na parkingu.
Zastanawialiśmy się nad tym, dlaczego przyjechał do naszej dzielnicy na zakupy,
gdy miał chyba ze dwa takie w swojej dzielnicy.
|