|
Minęło parę dni wzajemnych kontaktów, uzgodnień i dogrywania poszczególnych elementów biznes planu. Stanęło na tym, że
Krzysztof pojechał sam do Hannoveru i tam miał wybrać jakiś, świeżo po wypadku, ale zdatny do naprawy samochód
osobowy. Znowu minęło chyba ze dwa tygodnie.
Czekałem z niecierpliwością na telefon z Niemiec.
Zadzwonił wreszcie. Jest do kupienia Opel Omega, prawie nowy, ale uderzony w wypadku w lewe tylne drzwi i koło. Kosztuje
ileś tam marek. Krzysztof podaje szybko przybliżony koszt naprawy i przewidywany zysk przy sprzedaży po jego naprawie.
Wszystko wygląda bardzo zachęcająco. Godzę się na jego kupno. Ponieważ zasadnicza naprawa ma być w Polsce trzeba go
przetransportować do Olsztyna. Najtaniej by było żeby przyjechał na własnych kołach. Wobec tego trzeba zrobić prowizoryczną
naprawę w Hannoverze, a dokończyć u nas. Krzysztof ma to sam załatwić i przyjechać do Olsztyna.
Mija znowu kilkanaście dni.
Ja w tym czasie oczywiście krążę na moich stałych trasach sprzedając elektronikę, ale cały czas już sobie wyobrażam jak to
w przyszłości będę zajmował się handlem uszkodzonych samochodów, mając z tego niezły zarobek.
Zjawia się wreszcie Krzysztof poturbowanym Oplem.
Rzeczywiście samochód jest prawie nowy, ale już na pierwszy rzut oka widać, że trzeba wymienić całe drzwi i sporo jeszcze
innych elementów. Jedziemy do umówionego warsztatu i tam przy dokładnym przeanalizowaniu uszkodzenia wspólnie z
mechanikami ustalamy dość długą listę potrzebnych elementów, których nie da się naprawić. Trzeba je kupić nowe i
oczywiście nie u nas, ale w jakiejś dużej hurtowni w Hanowerze. Nie wiadomo, jakie to będą koszty. Zapada decyzja jechania
z powrotem do Niemiec po te części.
Krzysztof pożycza gdzieś dychawiczny furgon i kilka dni później jedziemy do Hannoveru. Jedzie z nami także towarzyszka
Krzysztofa, a ponieważ furgon ma w kabinie tylko dwa miejsca, jazda jest paskudna, bo na zmianę z Krzysztofem jedziemy raz
jako kierowcy a raz jako worek na pace!
Byłem bardzo ciekawy jak teraz wygląda dawne NRD, jak wygląda miejsce po żelaznej kurtynie.
Od rozwalenia muru berlińskiego minęło dwa lata. Po wjechaniu na teren dawnej, przodującej części Niemiec, rzucało się w
oczy to, że wszędzie prowadzone były jakieś roboty drogowe. Autostrada, którą jechaliśmy, co raz zmieniała się na wąską,
dwukierunkową jezdnię, a dawne płyty betonowe stanowiące nawierzchnię autostrady, pamiętające jeszcze czasy z przed II
Wojny Światowej były w stanie opłakanym. Niekończące się sznury pracujących maszyn drogowych. Wyglądało to tak, jakby
nie dawno przeszedł przez te tereny jakiś niszczący cyklon. Jednak największe wrażenie zrobił na mnie olbrzymi kopiec usypany w szczerym polu. Z daleka wyglądał jak hałda górnicza,
jakiś szary, jakiś kostropaty, ale w zarysie bardzo regularny. W miarę zbliżania się do tego dziwnego usypiska można było
zacząć rozróżniać jego części składowe...
I w pewnym momencie aż wyrwało mi się z gardła... Aaach!
To jest kopiec usypany z Trabantów!
Kopiec miał przynajmniej z 20 metrów wysokości! Składały się na niego tylko te samochody o plastikowych, a jak
powszechnie mówiono, tekturowych nadwoziach!
Tak! To były same mydelniczki!
Wyglądało to na symboliczny pomnik bezużytecznych sprzętów, które były z propagandowego przymusu chlubą
socjalistycznych Niemiec. To nie było żadne złomowisko!
To był symbol!
Teraz, po zrzuceniu z siebie tej narośli, jaką był pseudo socjalizm, byli niewolnicy ustrojowi, pokazali, w jakim poważaniu mieli
symbole swojego dobrobytu. Tak jadąc przez ten enerdowski kraj, zryty, remontowany i nicowany, dojechaliśmy do miejsca, gdzie jeszcze niedawno
przebiegała granica dwóch śmiertelnie wrogich światów.
Co z niej zostało?
Tylko rozpadające się szczątki jakichś bunkrów zarówno militarnych jak i tych, w których siedziały setki niby urzędników, którzy
mieli za zadanie śledzić każdy ruch na granicy, wyłowić każdy złowrogi papier, każde kolorowe i nie daj boże pornograficzne
piśmidło, no i oczywiście udaremnić ucieczki z tego raju. Autostrada, która kiedyś blokowana była kolczatkami, zapadniami,
stalowymi zaporami, omijała to złowieszcze pobojowisko dużym łukiem i zaraz wracała na stare swoje tory, gdzie jechało się
już gładko i w ucywilizowanym krajobrazie...
Ani się spostrzegłem jak dojechaliśmy do Hannoveru.
Na przedmieściu, wzdłuż gładkich i czystych jak w laboratorium ulic stały szeregi prawie jednakowych, dwu piętrowych
domów mieszkalnych. Było późne popołudnie, ale jakby środek nocy, nigdzie żywego ducha tylko niekończące się, ściśle do
siebie przytulone samochody zdradzały, że jednak ich właściciele są w domach.
Rozpoczęliśmy krążenie po wąskich uliczkach w celu wyszukania miejsca do zaparkowania naszego kostropatego i jak na tę
okolicę, dużego samochodu. Wreszcie się udało. Wchodząc do klatki schodowej, musiałem wysłuchać szeptanej przez Krzysztofa instrukcji:
Tu, w Niemczech, klatka schodowa jest jakby już mieszkaniem i każdemu należy się, z życzliwym uśmiechem, ukłonić
jako pierwszy! Należy wchodzić cicho i nie rozmawiać!
Popatrzyłem na niego jak na światowca, który wiedział dokładnie, co mówi, tym bardziej, że mimo słusznego wzrostu sam
jakby się skurczył wstępując do tej oazy kurtuazji.
Na pierwszym piętrze mieszkała zamężna siostra Krzysztofa w trzy pokojowym niewielkim mieszkaniu. Pan domu, przyklejony
do komputera był prawie nieobecny. Tu mieliśmy nocować w czasie naszego pobytu w Hannoverze, oczywiście nie za darmo.
Następnego dnia zamówiliśmy w dużej hurtowni potrzebne części, które mięliśmy otrzymać dopiero za trzy dni. W innej
hurtowni, przylegającej do fabryki, gdzie wyprodukowano kiedyś mojego dostawczego VW, chciałem kupić kilka drobnych
detali i tu tez się okazało, że potrzebują na to dwa dni, aby je wyszukać. Zdziwiło mnie to niepomiernie, ponieważ sprzedawca
miał pod ręką komputer, co u nas w tym czasie było wielką rzadkością.
W oczekiwaniu na zamówione części odwiedziliśmy olbrzymią halę z konfekcją sprowadzaną z dalekiego wschodu.
Nieprzebrane ilości wrzuconych do skrzyń różnych części garderoby, mogły przyprawić o zawrót głowy. Czuło się ich
specyficzny zapach. Po godzinie takiego szukania nie wiadomo czego, miałem tego serdecznie dosyć. Następnego dnia Krzysztof zaproponował abyśmy odwiedzili jego znajomego, który się bardzo dobrze urządził w tym mieście i
prowadził tu dobre interesy. Bardzo mi to dogadzało, bo mogło mi się to przydać, jak sadziłem, w rozszerzeniu gamy moich
towarów sprzedawanych w Olsztynie.
Biuro było na parterze okazałego wieżowca.
Weszliśmy do środka i...
Stanąłem jak wryty!
Z za biurka podszedł do nas mój dobry znajomy z czasów pracy w Novotelu! On także się niesamowicie zdziwił.
Zaczęliśmy rozmowę od stwierdzenia: Jaki ten świat jest mały!
Od razu przypomniałem sobie o tym jak właśnie On zadziwił mnie, kiedy pracował jeszcze w Novotelu, i ni z tego ni z owego
wyjechał do Japonii z jakąś młodzieżową organizacją. Było to w tych latach, kiedy tylko nieliczni, dobrze ustawieni działacze
PZPR i satelitarnych organizacji młodzieżowych mogli o takich wyjazdach pomarzyć. To, że wyjechał na ponad miesiąc za
państwowe pieniądze aż na drugą półkulę, to nie było jeszcze takie szokujące. Jednak niezadługo po powrocie z tamtego
wyjazdu, wyjechał na jakąś wycieczkę do Europy Zachodniej (czyli za żelazną kurtynę) i już stamtąd nie wrócił, to już dawało
dużo do myślenia! Patrzyłem na niego i teraz te wszystkie myśli przeleciały mi po głowie. Myślałem sobie: mam przed sobą
człowieka, który wykiwał w tamtych czasach całe sztaby węszycieli z UB! Postanowiłem, delikatnie dowiedzieć się, co się dalej z nim działo, gdy postanowił nie wracać do kraju? Usłyszałem, że
dostał niezłą pracę w FRN, trochę się dorobił i jak Wałęsa dokopał komunizmowi, wrócił z odpowiednim zasobem marek do
Olsztyna i....No nie! Jaki ten świat jest rzeczywiście mały!
Nie mogłem uwierzyć własnym uszom!
A On kontynuował... Wydzierżawiłem największy sklep na osiedlu (na którym ja mieszkałem!)
To właśnie On spowodował, że unieważniono przetarg, który ja poprzednio wygrałem! (strona 88 moich wspomnień).
Udałem, że nie znam tej sprawy i pytałem, co było dalej?
Sklep splajtował! Kontynuował dalej mój znajomy.
A kto kierował tym interesem? Spytałem.
Ja nie miałem czasu, był zatrudniony kierownik.
Bo to tak jest zawsze! Stwierdziłem. Tam gdzie nie ma kota tam myszy harcują!
Być może dodało mój znajomy.
A co teraz pan robi?
Teraz to mam wielką hurtownię wykładzin w Olsztynie. Tu załatwiam zaopatrzenie do niej. Tak! Miałem przed sobą człowieka, który jak widać zawsze potrafi wyjść na swoje! Nawet to jest może stwierdzenie nieco
infantylne! On zawsze wychodzi z każdej sytuacji bogatszy kilka kroć! Spytałem go jeszcze, ale to już zupełnie w celach masochistycznych, jak mieszka w Hannoverze?
Wtedy on, przyjąwszy pozę mówiącego o zupełnie nieważnych sprawach orzekł:
Ponieważ nie znoszę komarów, kupiłem mieszkanie na najwyższym piętrze tego wieżowca, a na dachu urządziłem sobie
ogródek.
I co? Pytałem dalej.
No i tam nie ma komarów! Odrzekł mój znajomy. Tak wysoko nie latają!
No tak, pomyślałem wtedy, jakie pieniądze takie wymagania!
A gdzie ja zaszedłem? Przyjechałem tu próbować zarobić trochę na remoncie jakiegoś wraka z facetem, który ma to wszystko
w rękach! Ten z za biurka nie był żadnym inżynierem, czy jakimś magistrem, nie był żadnym dyrektorem! Był sprytnym,
młodym człowiekiem.
Zdołowało mnie to, co zobaczyłem i usłyszałem.
Jednak świat jest tak zbudowany, że składa się z ludzi i kaprali.
Siedziałem zapadnięty w obejmującym mnie wspaniale nowoczesnym fotelu, stojącym z jednej
strony wielkiego biurka, a z drugiej strony kapral, który nie wydawał żadnych rozkazów ani nawet poleceń.
On był życiowym kapralem! Możesz mi wierzyc albo nie! Jednak jest to fakt! Z tym człowiekiem spotkałem się jeszcze raz,
parę lat później, też całkiem przypadkowo.
Byłem jednak w znacznie gorszej sytuacji niż w Hannoverze.
|
|