|
Rozpoczęła się normalna praca. Praktycznie odpowiadałem
za całe zaplecze hotelu chociaż nie nazywałem się
dyrektorem do spraw technicznych. Trzeba było nagrać sprawy codziennego
zaopatrzenia hotelu.
Novotel to nie tylko pokoje noclegowe, ale to duża restauracja
z oddzielnym barem, to także bardzo duża sala wielofunkcyjna na
różne zjazdy, konferencje czy szkolenia czy bale. Ogrzewanie było z własnej
kotłowni opalanej ropą. Była także
własna, duża pralnia. Prało się w niej nie tylko całą pościel hotelową,
ale także wszelakie obrusy, ściereczki, fartuchy
itp. z części gastronomicznej. Jak z tego widać, było co robić i za co
odpowiadać. Wszystko to było obsługiwane przez
nowo przyjętych pracowników, którzy wszystkiego musieli się nauczyć " w
biegu" . Czułem się w tym wszystkim jak
ryba w wodzie. Sprawy techniczne udało się opanować bardzo szybko, jednak
bywały nieprzyjemne niespodzianki,
o czym nieco później.
Zaraz na początku nie obeszło się bez zgrzytu z nowym dyrektorem.
Gdy ustawiłem już podległych sobie pracowników to okazało się, że pracownicy,
którzy mieli za zadanie zaopatrywać
gastronomiczna część Novotelu, muszą pracować według zupełnie innego harmonogramu
niż pozostali pracownicy.
Ich codzienny początek dnia był już o godzinie 6 a czasami i wcześniej.
Sprawdziłem to w praktycznym działaniu,
wszystko grało . Po paru dniach nowy dyrektor przyszedł wcześniej, (o 7,30,
czyli pół godziny przed rozpoczęciem
pracy pozostałych pracowników zaplecza- nie licząc nocnej obsługi) na kontrolę
i okazało się, że pracownicy
zaopatrzenia są już w mieście i nie można skontrolować ich czasu przyjścia
do pracy. Zwołał ogólne zebranie,
dostałem reprymendę, że wprowadzam jakieś innowacje, a właściwie bałagan
i mam to zmienić. Wszyscy mają
rozpoczynać pracę o 7! Nie pomogły tłumaczenia, że goście często chcą śniadanie
już o 7 rano a np. bułek świeżych
nie da się kupić poprzedniego dnia! Nic to tłumaczenie nie skutkowało,
wobec tego ustąpiłem i pracownicy dostali
nowy harmonogram pracy. Przez kilka następnych dni wszystko działo prawidłowo,
aż do momentu, kiedy to duża
wycieczka zagraniczna zjawiła się na śniadaniu o 7,00. Bułek oczywiście
nie było, bo dokładnie o tej godzinie
zaopatrzeniowcy wsiadali dopiero do samochodu i wyjeżdżali do piekarni.
Przyjechali po 20 minutach, a bułki na
stołach były 10 min później.
Awantura zrobiła się okropna. Kierownik wycieczki nie mógł zrozumieć, dlaczego
zaopatrzenie działa tak opieszale.
Dyrektor zawezwał mnie, a ja przypomniałem, nie bez satysfakcji, że to
właśnie on tak zarządził!
Od tej pory miałem całkowitą swobodę w zarządzaniu całym zapleczem, a ta
awantura wspominana
była jako " afera bułkowa" , która przytarła nos dyrektorowi.
Nie wszystko jednak udawało mi się tak dobrze rozegrać.
Mój dość liberalny stosunek do tak zwanej dyscypliny pracy okazał się zgubny:
jeden z pracowników technicznych
wykorzystał to i często prosił o zamiany w harmonogramie jego czasu pracy,
ale robił to tak, że nie wprowadzało się
poprawek, a tylko za niego przychodził inny pracownik. Minęło tak kilka miesięcy,
aż pewnego dnia zostałem wezwany
przez milicję do pokazania harmonogramu pracy poszczególnych pracowników technicznych
z przed kilku miesięcy.
Sprawdzano dokładnie, kiedy był w pracy właśnie wymieniony wcześniej pracownik,
bowiem podejrzewano go o branie
udziału w rozbojach i kradzieżach a on zasłaniał się tym, że w tym czasie był
w pracy! Wtedy przypomniałem sobie,
że właśnie on często prosił o zamiany i tego się nie wpisywało! Miałem się
z pyszna! Przeprowadzono żmudne
dochodzenie, kiedy i kto go zastępował w pracy. Wyszło na jaw, że właśnie wtedy,
kiedy zastępował go kto inny w
pracy, on brał udział w rabowaniu i napadach mając jako alibi obecność w pracy!
Czułem się jak oszukane dziecko!
Ale jednak dzięki temu, że zdołałem dokładnie odtworzyć te oszukańcze zamiany
udało mi się wyjść z opresji cało.
Była to niezła nauczka jak nie można robić nic pochopnie.
Hotel, wtedy, to bardzo specyficzne miejsce:
Śledzono zarówno każdego przybysza jak i podsłuchiwano go. Przypuszczam także,
że niektórzy taksówkarze, którzy
rozsiadali się w fotelach holu w oczekiwaniu na gości hotelowych byli na usługach
UB, ponieważ byli zawsze w hotelu i
wyglądało na to, że nie muszą się stosować nie tylko do poleceń władz hotelu,
ale i skargi na nich składane do Milicji
nie przynosiły żadnych rezultatów.
To, że hotel był pod specjalnym nadzorem UB wiedziała spora część załogi hotelu,
a recepcja hotelu była w stałym
kontakcie z odpowiednimi służbami.
.............
Tak się dziwnie składało, że mieszkanie Eli, w którym przybywałem prawie codziennie
do późna w nocy, było w
pobliżu także dużego hotelu, którego nie strzeżony parking dla gości hotelowych
był widoczny z jego okien. Co
kilka dni jacyś złodzieje włamywali się do zaparkowanych tam samochodów wybijając
bez żenady szyby w drzwiach.
Mimo, że to się często powtarzało, nikt z ulicy nie reagował, a często nawet
na tym odcinku wyłączane były latarnie.
Któregoś dnia właśnie po północy wychodziłem od Eli do mojego domu i zobaczyłem,
że jest wybita szyba w
zaparkowanym samochodzie, a w środku jakiś facet z latarką w ręku coś manipuluje
pod deską rozdzielczą. Wróciłem
natychmiast do mieszkania Eli i zadzwoniłem do komendy Milicji opisując cała
sprawę i powiedziałem, że jak się
pospieszą to złapią złodzieja. Musiałem oczywiście dokładnie opisać skąd dzwonię
i jak się nazywam. Czekaliśmy z Elą
w napięciu na reakcję przedstawicieli władzy. W tym czasie, bez pośpiechu złodziej
opuścił samochód, radiowóz
milicyjny zjawił się po pół godzinie i powolutku przejechał obok okradzionego
z wybitą szybą samochodu bez
zatrzymywania się.
Na drugi dzień, po południu, do Eli mieszkania przyszedł milicjant i chciał
dokładnie wiedzieć, co ja robiłem u niej w
mieszkaniu i kto to ja jestem!
Wtedy to dopiero rozjaśniło mi się w głowie. Od dawna było tajemnicą poliszynela,
że milicja współpracuje z
niektórymi złodziejami, jak ci po takiej kradzieży oddają jej skradzione dokumenty
obcokrajowców. Wiadomo było, do
czego one były " władzy" potrzebne. Po ich przerobieniu wysyłano
z nimi na Zachód " swoich" ludzi .
.............
Pierwszy sylwestrowy bal w Novotelu miał być najlepszym w Olsztynie. Karnety
wykupione były już w połowie roku.
Przybycie zapowiedzieli najbardziej znani mieszkańcy naszego miasta. Przygotowania
zajęły nam mnóstwo czasu, bo
chcieliśmy zrobić jak najlepszą reklamę.
30 grudnia wszystko było zapięte na ostatni guzik. W nocy z 30 na 31 chwycił
silny mróz. Z temperatury +8 zrobiło się
nagle - 15 stopni C. Rano po przybyciu do pracy stwierdziliśmy, że wszystkie
urządzenia klimatyzacyjne utrzymujące
właściwą temperaturę w całej części gastronomicznej są zamrożone i przestały
działać! Doznaliśmy szoku. Na balowej
sali temperatura spadła do ok. 12 stop. C. W takiej sytuacji trzeba odwołać
tak szumnie zapowiedziany bal! To
oznaczało nie tylko niesamowitą wpadkę finansową, ale także utratę odpowiedniego
prestiżu. Mięliśmy przed sobą ok.
10 godzin, aby rozmontować wszystkie agregaty, rozmrozić je, pospawać to, co
już popękało i spróbować uruchomić na
nowo. Na koniec potrzebny był jeszcze czas, aby nagrzać cały budynek gastronomiczny.
Zmobilizowałem wszystkie
możliwe siły, aby spróbować wybrnąć z tej sytuacji. Dyrektor, co parę minut
przychodził i nerwowo pytał czy się uda to
wszystko uruchomić.
Po pięciu godzinach niesamowitej pracy całego naszego zespołu pierwszy agregat
zaczął pracować, co dawało szansę
na uratowanie balu.
Dwie godziny przed spodziewanymi przybyciami na salę pierwszych gości, agregaty
klimatyzacyjne pracowały w miarę
dobrze, tak, że mogłem pójść do domu, trochę odpocząć i zjawić się na balu
z Elą już jako cichy zwycięzca
przeciwności losu.
Nikt z uczestników tej szalonej nocy niczego się nie domyślał i zabawa była
wspaniała. Przygotowanych było mnóstwo
konkursów, były nagrody. Każdy z uczestników dostał na pamiątkę: wypaloną glinianą
plakietkę oraz pamiątkowy
ceramiczny kufel do piwa. Wykonane były przez znanego olsztyńskiego artystę
plastyka.
|
|
|
|
Po
tych dramatycznych dla mnie wydarzeniach moje " akcje" ,
jako kierującego całym
zapleczem hotelu wzrosły na tyle, że nigdy już więcej nie miałem problemu
z
przeforsowaniem swoich racji.
Na wiosnę, 1976 roku, kiedy to hotel miał trochę wolnych miejsc, zjeżdżało
się wiele wycieczek z pracownikami innych
hoteli z Polski, którzy chcieli zapoznać się nowymi rozwiązaniami, jakie wnosiła
światowa sieć Novotel. Jedna z tych
wycieczek utkwiła mi w pamięci. Czyniłem, jak to się mówi, honory domu, i wyszedłem
przed podjazd do hotelu, gdzie
zajechał właśnie autokar z taką wycieczką. Przez chwilę drzwi się nie otwierały,
widać było, że w środku kilka osób
mocuje się z nimi. Nagle się otworzyły z rozmachem, a na chodnik wypadło dwóch
wycieczkowiczów. Jeden z nich
pozbierał się żwawo i podszedł do mnie chwiejnym krokiem, oświadczył bełkotliwie,
że jest kierownikiem wycieczki.
Moją podaną do powitania rękę chwycił w swoje obie, pewnie po to, aby ponownie
nie runąć na chodnik, i ucałował
ją, tak się przyssawszy do niej, że ledwo się z tego uścisku wyrwałem!
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Nadchodziły wakacje, a ponieważ przeszedłem
do Novotelu, jak to się wtedy
nazywało, za porozumieniem zakładów, miałem cały miesiąc urlopu do
wykorzystania. Zaproponowałem spędzenie urlopowego miesiąca razem z Elą
i jej
synem Robertem, znowu w Bułgarii. Chciałem przymierzyć się do wspólnego
życia
we troje. Była to wspaniała okazja aby się przekonać jak taka nowa rodzinka
się
zintegruje. Kierunek Bułgaria, wynikał oczywiście z tego, że załatwiało
się to bez
problemów i było względnie tanio. Nie mogłem przecież liczyć, że dostanę
normalny
paszport, a z tak zwaną wkładką paszportową, nie było problemów. Pojechaliśmy
jeszcze raz z moją wysłużoną ,rozkładaną przyczepką campingową. Tą dużą
o której
wspomniałem na poprzedniej stronie kupiłem dopiero po powrocie z urlopu.
Tym razem postanowiliśmy pojechać przez Prahę, Bratysławę, Budapeszt, nad
Morze Czarne w Bułgarii.
Całe wakacje były wspaniałe. Pogoda urlopowa, morze ciepłe. Z Robertem nie
było żadnych problemów. Miał wtedy 15 lat i w pełni się nawzajem akceptowaliśmy.
Co dobre szybko mija. Wracaliśmy przez Rumunię i Ukrainę (ZSRR), a dokładnie
przez Lwów. Do granicy polskiej było tylko 90 km, więc postanowiliśmy, że resztę
posiadanych pieniędzy wydamy na hotel we Lwowie i kupimy coś ze złota.
Już samo wynajęcie pokoju hotelowego okazało się niezwykle trudne.
We Lwowie
był tylko jeden hotel dla obcokrajowców (w innych nie można było się zameldować).
Na początku nie rozumiałem o co chodzi. Ciągle słyszałem: nie lzja !
Wreszcie wytłumaczono mi: możemy zostać na noc w hotelu, ale Ela z synem w
jednym pokoju, a ja w osobnym i do tego na innym piętrze i nie dlatego, że na
tym
samym nie wolnych pokoi, ale dlatego, że u nich są takie przepisy. Nie było rady.
Zapłaciliśmy za dwa a spaliśmy w jednym. Nawet nie poszedłem zobaczyć tego
drugiego bo obawiałem się, że jak wyjdę to mnie nawet nie wpuszczą z powrotem
do Eli, ponieważ na każdy piętrze, przy schodach, siedział przy stoliku facet
z
obsługi hotelu i sprawdzał gdzie kto idzie. Na każdym piętrze, w tym luksusowym
hotelu dla obcokrajowców, była tylko jedna ubikacja męska i jedna damska służąca
ok. 30- tu pokojom. W pokoju była tylko malutka umywalka.
Na drugi dzień poszliśmy do dużego sklepu z biżuterią i kupiliśmy grubą złotą
obrączkę, bo okazało się, że jest bardzo tania i ma dobrą próbę . Sprzedawczyni
ostrzegła nas życzliwie, że wywożenie jej za granicę jest zabronione !!!!
Po wyjściu
ze sklepu pojechaliśmy na przedmieście i na ustronnym miejscu ukryliśmy ją
bardzo starannie w zakamarkach samochodu. W hotelu, nie podejrzewając niczego,
( o jaki byłem naiwny, przecież ja już wiedziałem jak funkcjonują hotele !!!)
rozmawialiśmy o tej obrączce, całe szczęście nie mówiąc gdzie ona jest ukryta,
ale
tu chodziło o Roberta, aby się nie denerwował na granicy.
Pieniądze się skończyły i trzeba było jechać na przejście graniczne.
To, co tam nas spotkało zapamiętamy na całe życie!
Tylko podjechaliśmy do odprawy celnej, prawie wybiegł do nas celnik
radziecki i nakazał nam jechać na kanał. Kazał wysiać i aż dwóch
funkcjonariuszy z latarkami, szczegółowo, opukując każde miejsce
podwozia, dokłanie je przeglądali. Niczego nie znaleziono oczywiście. Teraz
zabrali się do przewracania wszystkich bagaży. Tu także niczego nie
znaleziono. Kazali podjechać na pobliski parking i czekać. Po pół godzinie
wezwano do biura Elę. Tam posadzono ją na specjalnym krześle obok
aparatu, który był według celnika wykrywaczem kłamstw. Zaczęło się
przesłuchanie. Oczywiście dotyczyło złota! Czy nie wywozi złota, czy w
samochodzie jest ukryte złoto, czy była w sklepie z biżuterią i czy kupowała
złoto i w końcu gdzie ma schowane złoto, bo oczywiście zdecydowanie
kłamie. Ela, strasznie zdenerwowana, wszystkiemu zaprzeczała oprócz tego,
że była w sklepie ze złotem, ale niczego nie kupiła. Wreszcie,
wyprowadzona z równowagi, oświadczyła, że ma złoto, ale" w gębie" ,
bo
ma " dowieszkę" złotą!
Wtedy wyproszono ją z tego biura i wezwano mnie. Także posadzono mnie
na tym krześle, ręce kazano oprzeć na metalowych nakładkach na
poręczach i zaczęło się podobne przesłuchanie. Aparat, który obok
zobaczyłem, robił wrażenie amatorskiej konstrukcji, sklecony z elementów
różnego pochodzenia. Na wstępie oświadczono, że samochód będzie
jeszcze dokładnie przeszukany i jeżeli okaże się, że jednak znajdą złoto to
będzie, razem z przyczepą skonfiskowany! Zdenerwowanie i stres sięgał
zenitu.
Po dziesięć razy padały te same pytania a ja odpowiadałem jednakowo,
że nic nie kupiłem i nie mam. Po pewnym czasie kazali mi wyjść i czekać na
dalsze decyzje. Znowu minęło z pół godziny. Wreszcie zjawił się jakiś
wojskowy i kazał odjeżdżać! Po przekroczeniu granicy przysięgaliśmy sobie, że już nigdy tam nie
wrócimy.
|
|