Życiorys. Strona 92.  
Wyszogród.
 
Przeprawa przez Wisłę i fatalne spotkanie z bandytą
 
Rozprowadzając towar, po pewnym czasie doświadczeń, miałem ustalone pewne trasy, które były tak przemyślane, aby z jednej
strony maksymalnie wykorzystać dzień, dostarczyć towar do co najmniej czterech, pięciu sklepów, odebrać z nich reklamacje, ale
także, aby wrócić w miarę nie później niż przed północą do domu. Po szeregu doświadczeń wiedziałem, z jakimi trudnościami
muszę się liczyć jadąc w danym kierunku, z jakimi ludźmi będę miał do czynienia i jakimi utrudnieniami na drodze mogę się
spotkać. Moje trasy przebiegały drogami w większości podrzędnymi, źle utrzymanymi, bo odbiorców miałem przeważnie w małych
miastach. Ale to wszystko w sumie było jakby spodziewane, ot, po prostu polskie realia.
Jednak bywały i utrudnienia zaskakujące. Właściwie każdy wyjazd miał swoja historię, mniej lub więcej brzemienną w skutki.
Było to z jednej strony wielkim utrudnieniem, a drugiej wprawiało mnie w swego rodzaju podniecenie, czyli taki reise fieber jak
mówiły nasze babcie, co dzisiaj jest zupełnie nie modne, ponieważ każdy cały czas gdzieś się przemieszcza, a nie tak jak ongiś, od
wielkiego dzwonu. Jednak dla mnie takie reise fieber było za każdy razem, czyli przeciętnie dwa, trzy razy w każdym tygodniu.
   
       
Upiorny most
 

Trasa na południe od Olsztyna w kierunku Łodzi zawsze dostarczała dreszczyku emocji.
Pierwszym przystankiem był Wyszogród, a później Łowicz, Głowno, Stryków i docelowo Łódź.
Najkrótsza droga prowadziła do przeprawy przez Wisłę właśnie pod Wyszogrodem. Tam był most, który był ewenementem
na skalę Europejską.

Po pierwsze: był drewniany o niespotykanej długości 1285 metrów. Po drugie: był w tak fatalnym stanie, że przejazd przez niego
dostarczał nie byle jakich emocji. Po trzecie: wjazd na niego był ograniczony przez swego rodzaj bramki wykonane z wielkich bali
drewnianych tak, że miedzy nimi zmieścić się mógł tylko samochód osobowy lub niewielki dostawczy.
Mój VW-bus, mający po obu stronach dość duże lusterka wsteczne wchodził prawie dokładnie w to ograniczenie.
Wjechać trzeba było bardzo powoli, bo brama była szersza od rozstawu tych luster nie więcej niż 10 centymetrów. Po dokładnym
przymierzeniu się od lewej, przy lusterku, sprawdzałem, czy przypadkiem ktoś nie zmienił szerokości tego wjazdu.

     
                                               
                               
 

Most był wiecznie czymś zagrożony! A to kra zbyt duża, a to
ściśnięty lodem, który saperzy musieli wysadzać i przy tym mogli
rozwalić sam most lub ruszająca kra mogła go zmieść z
powierzchni.

Już kilkadziesiąt kilometrów przed tym reliktem stały
tablice informacyjne, a na nich komunikaty w rodzaju: Most w
Wyszogrodzie zamknięty do godz..... lub: Most...... przejezdny z
ograniczeniami... itp. To oczywiście nie musiało oznaczać, że tak
w istocie w tym momencie było! Te tablice były obsługiwane
ręcznie. Napisy były wykonane kredą lub łatwo zmywalna farbą i
w pojęciu kierowców nie dawały nigdy rzetelnej informacji.
Jechało się właściwie do samego Wyszogrodu na własne
wyczucie. Nawet jak było lato i piękna pogoda, to się zdarzało, że
ktoś podpalił część mostu i był on na kilka dni nie przejezdny.
Tak, więc, o wszystkim dowiadywałem się tak naprawdę w
samym Wyszogrodzie. Jeżeli na moście była czerwono-biała
zapora, wtedy jechało się do Zakroczymia. Tam przez most na
Wiśle, do Sochaczewa i dalej w kierunku Łodzi. Taka
niespodziewana zmiana trasy to dodatkowe ponad 100
kilometrów w jedną stronę, czyli w sumie strata ok. trzech godzin.

Jeździłem w większości sam, ale czasem, gdy było dużo towaru,
lepiej było jak ktoś zostawał w samochodzie, kiedy byłem w sklepie.
Nie było to, jak się okazało lekarstwo na zniwelowanie
prawdopodobieństwa obrabowania! Jednak zmniejszało się w ten
sposób to ryzyko.
Ela, jak decydowała się ze mną jechać, brała wolne w pracy i
zawsze miała duże obawy, jak taka jazda wypadała przez ten most.
Choć zawsze bywała bardzo rozmowna to wtedy jedyne pytania,
jakie zadawała w czasie jazdy to, czy daleko jeszcze do tego
cholernego mostu. Bo w istocie po bardzo powolnym wjeździe, tak,
aby nie urwać lusterek, przychodziło manewrować w tempie
pieszego miedzy rozstawionymi na moście liczne poprzeczne barierkami kierującymi
samochód raz na lewy pas mostu, to na prawy, to znów na środek.
Most był przy tym wszystkim jeszcze niesamowicie wąski.
Pod kołami podskakiwały źle przybite deski, co robiło wrażenie, że
się pod ciężarem samochodu łamią! Poręcze ochronne
zrobione były także z drewnianych bali, co raz łatanych i
sztukowanych, co sygnalizowało, że są liche i właściwie przed
wypadnięciem do Wisły nie chronią! Ponieważ most był remontowany permanentnie,
w jego pobliżu zbudowano tartak, który pracował tylko na jego potrzeby!
Nie było oczywiście żadnych ograniczeń we wjeżdżaniu z obu stron
mostu jednocześnie, tak, że wyminiecie się dwóch samochodów na
nim dostarczało dodatkowych emocji.

Włosy się jeżyły na głowie, kiedy to w zimie deski były zmrożone i
iskrzyły od śniegu lub lodu.
W dzień to jeszcze można było dokładnie wszystko widzieć i
omijając ustawione przeszkody przejechać w miarę bez nerwów, ale
w drodze powrotnej to już było rzeczywiście bardzo niebezpiecznie
bo most oczywiście nie miał żadnego oświetlenia.
Dodatkowe emocje związane były z tym, że jego powierzchnia była
jakby pozapadana, co robiło wrażenie, że lada chwila się załamie!

             
Drewniany most został rozebrany jesienią 1999 roku po zbudowaniu nowego.
   
Zdjęcie mostu z 1915 roku. W czasie I Wojny Światowej wojska niemieckie
wykonały go jako pontonową przeprawę przez Wisłę.
Jako pamiątka po zabytkowym moście pozostawiono jeden z przyczółków
spełniający rolę platformy widokowej.
   
               
Zdjęcia zamieszczone powyżej zostały zapożyczone ze stron:http://www.ga.com.pl/ ,http://www.bartosz4.fm.interia.pl/
http://www.kampinoska.waw.pl/
               
           
               
13 października 1999 roku został otworzony w Wyszogrodzie nowy stalowy most na Wiśle. Ma 17 przęseł i
łączną długość 1200 m. Zbudowano go w odległości około jednego kilometra od starego za pieniądze z Banku
Światowego.
Powstanie tego mostu otworzyło dla ruchu towarowego szlak komunikacyjny północ południe. Jest to
najkrótsze połączenie z Czech, Śląska i Łodzi z północną Polską i republikami nadbałtyckimi.
               
 
         
Czołem w zęby, czyli bandycki cios!
 
           
Most mostem, ale kiedyś zanim do niego dojechaliśmy przytrafiło się coś zupełnie nieoczekiwanego!
W przylegającym do tej ryzykownej przeprawy przez Wisłę Wyszogrodzie, gdzie w dużym, gminnym domu
towarowym miałem odbiorców mego towaru, pewien niewielki podwórkowy kundel spowodował, że
zapamiętałem to zdarzenie na całe życie.

W tym dniu jechał ze mną Robert, syn Eli.
Wspomniany dom towarowy znajdował się w sam środku Wyszogrodu. Na jego zapleczu, w podwórzu
rozładowywaliśmy przywieziony towar.
Bardzo to jednak nie spodobało się biegającemu obok, niebyt dużemu kundlowi i całkiem znienacka ugryzł w
nogę Roberta. Rana nie była wielka, ale postanowiliśmy odnaleźć właściciela w celu ustalenia, czy pies był
szczepiony przeciw wściekliźnie.
Zagadnięty o to czyj to może być pies, mały chłopiec, który był światkiem naszej utarczki z nerwowym
podwórkowcem, bez wahania powiedział:
To jest pies z restauracji.
Jak to pies z restauracji? Spytałem ponownie.
No, tego pana, co ma tu tę restaurację. I tu wskazał budynek obok.
Zamknęliśmy samochód i poszliśmy do wskazanego budynku.
Była to istotnie restauracja. W dość dużej sali zajęte były trzy lub cztery stoliki. Siedziało przy nich kilkunastu
gości. W głębi była lada bufetowa a za nią barman.
Czy jest właściciel restauracji? Spytałem dość głośno barmana.
Zaraz poproszę, odparł.
Moment potem wyszedł z zaplecza człowiek i spytał:
O co chodzi?
Przystąpiłem od razu do ataku: Pański pies pogryzł mego towarzysza i chcę wiedzieć czy był szczepiony.
Ja nie mam żadnego psa! Dość twardo oparł zagadnięty.
A czyj to pies na zapleczu pana restauracji tam ujada? Spytałem już poirytowany.
Nie wiem! Tak samo poniesionym głosem odpowiedział tamten.
Nie wie pan? To się jeszcze okaże! Idę na policję, a oni ustalą czyj to pies!
W tym momencie wstał gwałtownie jakiś osiłek siedzący z trzema innymi przy stoliku, obok którego stałem i
wrzasnął:
A mnie, KUR....A!, nie podoba się jak , KURRRR.....A wspominasz, KURR....A, o policji w MOJEJ, KURR....A
OBECNOŚCI !!!!!!
I zanim cokolwiek mogłem zrobić, zerwał się w moim kierunku i błyskawicznie, czołem, jak jakimś młotkiem
walnął mnie prosto w szczękę.
Było to tak błyskawicznie, że ani drgnąłem. Nie czułem walnięcia, tylko przez moment nastąpiła ciemność, i
coś mnie jakby ścięło z nóg....

                                         
Moment po tym uderzeniu ocknąłem się na podłodze z bólem wargi i zębów.
Zanim się podniosłem, zobaczyłem na podłodze, obok mnie, pół mojego zęba!
Chwyciłem się za usta, a z wargi leciała krew. Poderwałem się zabierając ten kawałek zęba.
Teraz dopiero pojąłem, co się stało!
 
Osiłek, który mnie tak urządził siadał właśnie do stolika i dumny z tego, że mi dał nauczkę, do swoich kumpli
rzucił:
Nie będzie mi tu KURRRR...A o policji wspomniał..... w mojej obecności, KURRR...A, NIE!!!

 
Miałem jedno wyjście! Natychmiast wezwać Policję!
                         

W restauracji nie miałem co szukać sprzymierzeńców, tak mi się przynajmniej zdawało, więc powiedziałem do Roberta, który stał oniemiały niedaleko mnie: Wychodzimy!
Na zewnątrz uprzytomniłem sobie, że wiem gdzie jest posterunek Policji.
Biegniemy po Policję, rzuciłem zdezorientowanemu towarzyszowi i pędem, przez placyk, na miejsce, gdzie był w istocie posterunek.
Wpadliśmy tam i na szczęście dla mnie było kilku policjantów, którzy wysłuchali mojego nerwowego opowiadania jak zostałem zaatakowany przez jakiegoś oprycha. Po opisaniu jak wyglądał od razu stwierdzili, że na pewno to ten skór.....y syn, co go niedawno z więzienia wypuścili!

Widziałem, że się tym mocno przejęli i mimo, że to było blisko, wsiadło ich czterech do
samochodu i pędem pojechali w kierunku restauracji a mnie kazali zostać w komisariacie.
Minęło niewiele czasu jak w kajdankach przywieziono zbira z restauracji.
Jeszcze chwila i kazali mi go zobaczyć abym stwierdził czy to ten, co mnie tak urządził. Jedno moje spojrzenie w gębę tego osiłka i jak bym dostał drugi raz.... Tak! To ten, co mi wybił zęba!
Po chwili zjawili się w komisariacie jacyś ludzie a od policjanta dowiedziałem się, że chcieli zeznawać, jako świadkowie zajścia, bo byli w restauracji i widzieli jak zostałem napadnięty przez tego osobnika.

Okazało się, że byli to przejezdni z Warszawy, którzy jedli obiad w tej restauracji.
Zostałem wezwany do złożenia szczegółowego opisu całego zajścia, gdzie opowiedziałem o psie, co ugryzł Roberta i o tym, że koniecznie trzeba go zbadać czy nie jest wściekły. Wszystkim miała się zająć policja.
Już na koniec dowiedziałem się, że to znany w Wyszogrodzie bandzior, który został przedterminowo wypuszczony z więzienia, w którym odsiadywał wieloletnią karę za wyrzucenie konduktora z jadącego pociągu. Podobno konduktor ten zginał.
Wtedy dopiero dotarło do mnie jak przez czysty przypadek los mnie zetknął z pół- mózgowym bandziorem i jak mogłoby się to dla mnie skończyć gdyby nie było świadków. Teraz na własnej szczęce poczułem jak silne jest to słynne uderzenie bykiem !

Uderzenie to zwala z nóg każdego i jest przez bandziorów specjalnie doskonalone.

                         
Tego dnia wracaliśmy do domu jak po przegranej bitwie. Robert z pogryzioną nogą, ja bez przedniego zęba i jeszcze psychicznie złamany.
________
Następnego dnia udałem się do dentystki, która, na specjalnych blankietach opisała miejsce, w którym powinien znajdować się mój przedni ząb. Tę obdukcję wysłałem zaraz do komisariatu policji w Wyszogrodzie. Dostałem także informacje telefoniczną z policji, że pies, którego właścicielem by istotnie restaurator, został zamknięty w klatce u weterynarza w celu przeprowadzenia badań na obecność zarazków wścieklizny.
Po kilkunastu dniach dowiedziałem się, że pies nie ma wścieklizny i Roberta ominęły szczęśliwie bolesne zastrzyki i że mam się zgłosić, jako poszkodowany na rozprawę sądową, której termin będzie niebawem.

Pół roku później jechałem do sądu w Płocku.
W mrocznej sali, w asyście policjanta siedział osobnik o mordzie do bicia, znany mi z używania głowy, jako młotka. Kiedy sędzia kazał mu opisać jak do zajścia doszło, wybełkotał: ja tam nic nie wiem, ten facet (wskazał na mnie) jak wchodził do restauracji obił się chyba o drzwi i tyle.......
Wtedy sędzia powiedział: Są świadkowie, że było inaczej!
Na to bandzior: ja tam żadnego odszkodowania nie będę płacić!
Sędzia znowu: Tu nikt nie mówi o odszkodowaniu! Więc jak to się stało?
Bandzior: Bo mnie wkurzył....!
Potem zeznawali świadkowie z Warszawy.

Na ogłoszenie wyroku nie czekałem. Nigdy więcej o tym już nie myślałem. Pozostał jednak jakiś ślad w mojej pamięci i ilekroć dostarczałem później towar do Wyszogrodu albo przez niego przejeżdżałem byłem lekko podenerwowany i wypatrywałem czy nie zobaczę wśród zbliżających się do mnie ludzi wstrętnej gęby bandziora.

                         
          cd >>>  
           
Home Dzień dzisiejszy(fotografie)   Książka Gości Poczta   Strona poprzednia       Strona następna