Polski kapitalizm
           
 

Życiorys.

Strona 88.

               
                     
 
 
 
 
   
Na początek coś jakby FALSTART.
 
   
W celu wystartowania bez obciążeń z przeszłości postanowiłem założyć zupełnie nową firmę. Ponieważ obowiązujące przepisy nie 
wymagały dużych wkładów finansowych, nie było to trudne. Najlepiej było założyć spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. Moi 
poprzedni wspólnicy doszli do wniosku, że opłacalnym się stało otworzyć hurtownię towarów także w Olsztynie, które oni sprowadzali z 
zagranicy. Miałem dostawać te towary na preferencyjnych warunkach i rozprowadzać je do sklepów. Jednak coś za coś! Na wspólników 
miałem mieć żony obu panów. Miały się jednak do niczego nie wtrącać, ale równocześnie nic też nie wnosić. Przystałem na te warunki, 
bo miałem zapewniony dobry start. Chodziło głównie o opóźnioną płatność za otrzymany towar. 

Tak, więc na początku 1990 roku zarejestrowałem nową firmę spółkę z o.o. (odpowiedzialność materialna do wielkości majątku firmy). 
Z założenia, firma nie musiała mieć żadnego sklepu ani specjalnego biura, w którym przyjmowani mieliby być klienci.

 Miałem poszukać odbiorców towarów i sam je do nich dowieść. Było to w założeniu coś na kształt komiwojażerowania plus objazdowa hurtownia. 
Administracja takiej firmy jednak musiała mieć jakieś pomieszczenia, telefon, magazyn i oczywiście księgowość. Księgowość okropnie 
rozbudowaną za sprawą przepisów skarbowych, które dla tego rodzaju spółki przewidywały jej pełną, najbardziej rozbudowaną wersję. 
Dla przeciętnego zjadacza chleba jest to trudne do wyobrażenia, że na samym starcie trzeba założyć ponad 50 kąt, czyli jakby szufladek, 
do których dopisuje się odpowiednie kwoty składające się na prowadzoną działalność. Z jednych coś się wyjmuje, do innych to się 
wkłada, a w innych na przykład narasta kwota podatku, kasa, zysk lub strata, uposażenie, koszty i tak dalej i tak dalej. Im więcej odbiorców
tym więcej kont. Każdy dostawca też ma swoje konto. Uprzedzając trochę fakty wpiszę tu liczbę ponad 100! Tak to liczba kont (szufladek), 
każde z kolumnami liczb, które już po niedługim czasie musiały być założone! Oczywiście wszystko po to, aby pracownicy fiskusa mieli 
każdą transakcję, każde kichniecie finansowe tak dokładnie opisane, zaksięgowane, zaszufladkowane, uzasadnione, żeby oni sami przy 
tym nie musieliby zupełnie się wysilać, aby dowieść, że to, co zarobiłeś należy się administracji państwowej na ich wydatki. 

Trzeba było, więc zatrudnić natychmiast księgową, która przerabiała stosy papierów na dokumenty księgowe i główną księgową z 
odpowiednimi kwalifikacjami. Tak wymagał urząd skarbowy, aby tak powstałe dokumenty odpowiednio zaksięgować, wyliczyć ile to się 
należy podatku dochodowego, podatku VAT, ile do ZUZ, ile na PiT4, PIT8,ile na amortyzację, jaki to daje wynik finansowy (strata lub zysk). 
Wszystkie te wyliczenia trzeba przenieść na odpowiednie formularze dostępne tylko w urzędzie skarbowym i w ZUZ. To wszystko co 
miesiąc! 
Żeby jednak nic nie można było sobie uprościć, co parę miesięcy te blankiety są zmieniane tak, aby nie popaść w jakąś rutynę i usłyszeć 
od urzędnika mówiącego z pewną satysfakcją:
Tego sprawozdania nie przyjmę! 
Jak to? Dlaczego??
Bo jest na niewłaściwym blankiecie!
Ale to od was ten blankiet! 
No tak, ale od tego miesiąca obowiązują nowe!
A co się zmieniło?
Tu doszła jedna rubryka a tam coś skreślono! - Nowe i koniec! 

Po co tak dokładnie opisuję tę całą biurokrację? Przecież miałem z nią do czynienia ilokrotnie byłem dyrektorem jakiejś firmy. Tak! 
Oczywiście, to była taka sama księgowość, ale zawsze w przeszłości był do tego osobny dział, na czele, którego stała główna księgowa i 
ona dawała mi gotowe wyniki działalności lub dyskutowałem z nią na temat sposoby rozwiązania jakiegoś problemu. Teraz praktycznie 
ja sam pracowałem produkcyjnie, a każde moje kichniecie było ubierane w odpowiednie dokumenty. Każdy zakup jakiegoś towaru był już
w momencie tej czynności jakby sprzedany z odpowiednią marżą, doliczone koszty i przeobrażał się w zysk. Ten cały cykl w mojej głowie 
miał już spodziewany finał teoretyczny w momencie podejmowania decyzji o kupnie. Oczywiście to się łatwo opisuje, ale stojąc przed 
półkami z różnorodnym towarem trzeba cała tą kalkulację zrobić ryzykując, że można się pomylić i w efekcie, w najgorszym razie do 
interesu dołożyć. Jeżeli jest z czego to zamyka to złą decyzje, jeżeli nie ma się zasobów, to jest plajta! Główna księgowa, zatrudniona na 
zlecenie informowała mnie o skutkach moich poczynań dopiero po miesiącu, kiedy już przygotowywała sprawozdania, z których wynikał 
podatek.

Początki były trudne. Hurtownię w Olsztynie rzeczywiście moi znajomi założyli. Ja miałem rozprowadzać sprzęt elektroniczny, przeważnie 
japoński lub chiński. Trzeba było czymś to rozwozić. Na początku żaden bank nie dawał żadnego kredytu.
Aby pożyczyć jakieś pieniądze trzeba było być zasobnym!.
Jedynym wyjściem było kupić przyczepkę towarową i nią transportować towar. Było to jakieś załatwienie sprawy, ale miało sporo wad. 
Bardzo trzeba było się napracować, aby kartonowe pudła ze sprzętem najściślej poukładać, zabezpieczyć przed ewentualnym deszczem i 
niczego nie uszkodzić. Często do pomocy szedł mi w sukurs Robert, syn Eli.

 
                                   
                   
                           
                                   
           
Mój błękitny (kolor nadwozia) Datsun/Nissan Bluebird z przyczepką.
             
                                   
   
 Wydawało się, że tą metodą pracy daleko się nie zajedzie i kiedy zaraz po rozpoczęciu działalności na naszym osiedlu, gdzie miałem 
swój dom, właściciel (spółdzielnia mieszkaniowa)dużego sklepu spożywczego ogłosiła przetarg na jego wydzierżawienie, po naradzie z 
moimi wspólniczkami, a właściwie ich mężami, wystartowałem jako jeden z kilku jego uczestników. Po emocjonującym przebiegu udało 
mi się przebić wszystkich i jeszcze nie być w górnej granicy założonej wspólnie z wspólnikami ceny dzierżawy. Był to wtedy jedyny taki 
duży sklep na cały osiedlu i spodziewałem się szybkiego stanięcia na nogi. Za dwa tygodnie miało nastąpić przekazanie z ostatecznym 
spisaniem stosownej umowy. Rozpocząłem gorączkowe poszukiwanie najlepszych źródeł zaopatrzenia. Umówiłem się z dotychczasowa
  załogą, dość zresztą liczną, bo i sklep był wielki, że zostanie w naszej firmie. Miałem w perspektywie zmianę systemu sprzedaży. Miał to 
być docelowo samoobsługowy, wielobranżowy super-sam. Minęło szybko dwa tygodnie, potem jeszcze dwa i przyszło pismo, że: 
spółdzielnia, na mocy artykułu to takiego a takiego...... unieważnia przetarg bez podania przyczyn!!! Powietrze ze mnie wyszło! Na nic 
zdały się rozmowy z prezesami, pisma straszące sądem. Oni najwyraźniej upatrzyli sobie nagle kogoś innego, lub ten ktoś wiedział jak to
  należy zrobić.
  Po pewnym czasie, o czym napiszę później, zupełnie niespodziewanie, w przedziwnych okolicznościach dowiedziałem się, kto to mnie 
tak wyrolował!
  Było to w innym kraju ( ! ) i przy okazji innej wpadki!!
     
                                   
     
Marzenia o szybkim wzbogaceniu się trzeba było 
miedzy bajki włożyć i zająć się żmudnym 
rozprowadzaniem towaru z hurtowni moich 
wspólników. 

Pośredni magazyn zrobiłem w moim wielkim garażu 
pod domem.
  Biuro ulokowałem u sąsiada za płotem. 

Jako księgową  zatrudniłem Beatę, żonę Roberta i tak to
  się zaczęło.
   

Na zdjęciu od lewej: Ela - córka Heleny, Beata, piszący ten tekst i Ela.

         
                                   
   
cd >>>
   
                                   
   
Home Dzień dzisiejszy (fotografie) Książka Gości Poczta Strona poprzednia Strona następna