|
Staraliśmy się jeździć bocznymi drogami.
O noclegi było bardzo łatwo, zwłaszcza na przedmieściach dużych miast, w małych domkach prywatnych.
Sądziłem, że jako Polacy, będziemy mieli do czynienia z jakąś niechęcią lub lekceważeniem. Nic takiego jednak nie
było. Było to dla nas jakby nieco zaskakujące. Wydawało się, że tak jak u nas, propaganda robiła z Niemców z NRF
samych morderców, agresorów a przynajmniej ludzi nam wrogich, to z czymś takim musimy się tam, u nich, jednak liczyć.
Pojechaliśmy najpierw autostradą na zachód w kierunku najbardziej frapującej części RFN - Zagłębia Ruhry
Zagłębie Ruhry: Tętniąca życiem olbrzymia aglomeracja, w skład, której wchodzi kilkadziesiąt jakby zespołów, o
znanych nazwach: Dortmund, Essen, Duisburg, Bochum, Wuppertal, Dusseldore, Mulcheim, Koln, a wszystko to
Nadrenia-Westwalia - jakby pępek Niemiec.
Wszystko niesamowicie zadbane, każdy kawałeczek ziemi wykorzystany. Jedno olbrzymie, bogate mrowisko, ale bez
tak znanego, katowickiego krajobrazu- szarego, ceglastego- przydymionego i smutnego akcentu.
Jednak najlepiej było przejechać ten gigantyczny mózg-warsztat kraju, autostradą, jak aortą przecinającą we wszystkich
możliwych kierunkach ten oganizm. Z niej i tak widać było tak dużo, że już nie było żal, że tam się nie wjechało.
W całe to kłębowisko jak jakiś mocno spleciony warkocz wciśnięty jest Ren.
A Ren to już arteria tego dużego kraju wprost niesamowita. Wije się wśród wspaniałych wzgórz, dość stromo
wznoszących się po obu jego brzegach, a na nich miliony tarasów, półek i innych maleńkich płaszczyzn, na których
rosną winorośle. Jak to się uprawia to można tylko się domyślać.
Ren to życie całej środkowej Europy. Od Alp do Morza Północnego w Holandii, przez ostatnich kilkadziesiąt kilometrów
tylko nie jest niemiecki.
W 2/3 swojej długości to niesamowite ruchliwe koryto: środkiem płyną nieustannie statki, barki, żaglówki... Nad nimi od
czasu do czasu sportowe małe samoloty. Na obu brzegach- drogi, wiecznie tętniące samochodami i do tego jeszcze
linie kolejowe. Różnokolorowe pociągi, jak wstęgi na wietrze, znienacka wyskakują zza załomu jakiegoś kolejnego
wzniesienia, aby przemknąć z hałasem i zaraz zniknąć.
Tak, tak! Zrobiło to wszystko na nas wielkie wrażenie.
Aby się temu wszystkiemu przyjrzeć siedzieliśmy sobie przy stoliku, pod kolorowym parasolem, ustawionym na
niewielkim tarasie i popijając jakiś chłodzący napój, obserwowaliśmy ten niesamowity ruch, jaki odbywał się wzdłuż
Renu. Było to gdzieś miedzy Kolonią a Bonn.
Byliśmy jak w panoramicznym kinie, gdzie nie ma wprawdzie konkretnej fabuły, ale trudno było wzrok oderwać od tego,
co się przed nami rozgrywało.
Siedzieliśmy tam tak długo, że nie było już szans na jazdę dalej tego dnia. Postanowiliśmy zanocować właśnie tu. Jak w
większości takich pubów, były tu także pokoje do wynajęcia. A sam budynek, niezwykle wymyślny architektonicznie, bo
zbudowany był tak jakby na siłę wciśnięty, jak większość w dolinie Renu, do stromgo wzniesienia, między drogą wijąca
się nad samym brzegem a linią kolejową przylepiną do zbocza góry.
Dopiero, jak późnym wieczorem, nasyciwszy się już widokiem kolorowych lampionów, oświetlonej wymyślnie niedalekiej
przystani statków spacerowych i przepływających statków z różnokolorowo oświetlonymi pokładami, przyłożyliśmy
zmęczone głowy do poduszek, dosłownie poderwał nas straszliwy łoskot.
Wtedy to dopiero sprowadził on nas do rzeczywistości. Dosłownie za ścianą tej sypialni, przetaczały się z łoskotem, co
kilkadziesiąt minut pociągi. Wydawało się wtedy, że to już nasza ostatnia chwila na tym padole. Nawet niewinna
łyżeczka zostawiona w szklance alarmowała, że dzieje się coś niedobrego.
Tak, to była cena życia w pobliżu tego wszystkiego, co napędzało przez wieki rozwój tej krainy.
Nie było się gdzie schronić! Poduszka zamiast pod głową, powędrowała na nią!
Było trochę lepiej, ale i tak wszystko drżało.
Rano, z bólem głowy i bez żalu, opuszczaliśmy ten cudownie położony, jak nam się wczoraj zdawało, domek!
Pojechaliśmy do Kolonii (Koln), aby zobaczyć słynną katedrę. Było rzeczywiście, na czym oko zawiesić, ale historia
historią, koniecznie jednak trzeba było znaleźć się w samym pępku znienawidzonego przez " naszych" współczesnych
"
wodzów" -- Bonn!
To miasto było wtedy stolicą RFN.
Tam to chyba nas zaaresztują - na głos zastanawiałem się! Jak zobaczą kręcący się z polskimi znakami rejestracyjnymi
samochód, to będziemy mieli kłopoty. Toż to miejsce na pewno jak paszcza jakiejś hydry, gdzie rewizjonizm i
nacjonalizm coraz się odradza!
.............
Nigdzie nie było widać żandarmów, ani innych mundurowych, co by na nas dybali!
Po tym młynie, jaki był w Zagłębiu Ruhry i w jego pobliżu, tu jakby wszystko drzemało.
Piękne, niewielkie miasto, jakby wczasowe, podzielone na pół wspaniałym Renem. W centrum, widać to wyraźnie,
przebudowanym na modłę współczesną, niebyt wysokimi budynkami na potrzeby administracji kraju. Sporo parkujących
wspaniałych mercedesów, ale jakby dyskretnie, jakby oszczędnie.
Jak byśmy nic o tym miejscu nie wiedzieli, to pewnie nie zwrócilibyśmy na to wcale uwagi. Dziwnie to kontrastowało z
naszymi wbitymi do głowy hasłami o drapieżności i rozpasaniu niemieckiej władzy.
Pokręciwszy się trochę w wąskich uliczkach, nie zatrzymani przez nikogo (!), odjechaliśmy z uczuciem, że bardzo
dobrze się stało, że mogliśmy na własne oczy zobaczyć i skonfrontować to z tym, co przez lata systematycznie
sączonego jadu, można z naszymi mózgami było zrobić... |
|
|
Postanowiliśmy dalej jednak nie jechać już z biegiem Renu.
Koniecznie chciałem zobaczyć Zagłębie Sarry. Trzeba było skręcić nieco na zachód w kierunku granicy francuskiej.
Wtedy to wjechaliśmy do niespodziewanie nowoczesnego miasteczka.
Sklepy jakby z innej bajki. Inne reklamy, bardziej krzykliwe, jakby bardziej nowoczesne. Żadnych wysokich budowli.
Piękne wille w ogrodach. Zatrzymaliśmy się na szerokiej centralnej ulicy, jakby placu. Wystawy przyciągały wzrok.
Poszliśmy, jak prawdziwi turyści, zresztą po raz pierwszy na tej wycieczce, aby coś kupić innego niż jedzenie.
W sklepie z konfekcją mnóstwo ciekawych wzorów o rzucającej się w oczy kolorystyce i wzornictwie. Coś tam
wybraliśmy, chcemy płacić w kasie i wtedy okazuje się, że posiadane przez nas marki nie są tu nic warte!
Jak to? Przecież są to marki zachodnie! Tak! Przytakuje kasjerka. Wszystko jest OK.
Tu można kupować tylko za amerykańskie dolary!
Jakiś znowu pewex! Przelatuje po głowie. Gdzie my jesteśmy?
To jest miasto dla amerykańskich żołnierzy! Podpowiada po angielsku kasjerka widząc nasze zakłopotanie.
Gdzieś tam jest bank... możemy wymienić.... Nie, nie będziemy nic wymieniać! Mamy tego po dziurki w nosie w Polsce!
Wtedy, jakby otrzeźwieni tym incydentem rozglądamy się dokoła. Rzeczywiście, więcej w koło ludzi w mundurach niż
cywili. Widać wielu mulatów i murzynów. Słychać język angielski. Jak byśmy byli nagle w innym kraju, ale nikt nas nie
zatrzymał.., nikt nas nie informował...... Poczuliśmy się nie swojo... Dało znać prawie pół wieku wychowywanie w
komunizmie... Zakazana strefa....
Przez moment jeszcze przyglądamy się pięknej parze mulatów, oboje w jakiś galowych, jak nam się wydawało,
amerykańskich mundurach, spacerujących wolniutko pod rękę, wesołych i o niezwykłej urodzie.
Widok ten został nam na długo.
...........
Tu też były obce dla tego kraju wojska, ale jakże inaczej to wyglądało niż znane nam widoki...
Pojechaliśmy wolno dalej na zachód pełni refleksyjnych myśli...
Naszym Peugeotem jechało się świetnie. Droga nie była zbytnio szeroka i dość ruchliwa.
Za nami jakiś młody człowiek kilka razy próbował, na siłę, mimo oczywistego zagrożenia wyprzedzić i ciągle my się to
nie udawało, a ja, ponieważ nie lubię jak na mnie ktoś próbuje coś na szosie wymuszać nie ułatwiałem mu tego...
W pewnym momencie szosa znacznie się rozszerzyła, bo zbliżaliśmy się do dużego skrzyżowania, ale na środku
pojawił się pas asfaltu z namalowanymi poprzecznie liniami. Ten jadący za nami, nerwowy młodzieniec, postanowił nas
koniecznie teraz wyprzedzić. Wjechał ze znaczną szybkością na namalowane pasy i nie zważając na nic, przejechał
skrzyżowanie nie stosując się do namalowanych na jezdni linii.
Co ten wariat wyrabia - prawie krzyczałem na głos do Eli......
Moment później, jak z podziemii, tuż przed coraz szybciej oddalającym się kamikadze pojawił się niemiecki policjant
z lizakiem, a za nim jeszcze jeden. Widziałem z daleka jak przy hamowaniu poszedł dym z opon w jego
samochodzie.... Zwolniłem... a jeden z policjantów wyszedł także naprzeciw nam.
Zatrzymał nas i czekał na wydarzenia z młodym człowiekiem, któremu kazano wyjść z samochodu. Jak to już nastąpiło,
nam pozwolono jechać dalej.
Odjechaliśmy w przekonaniu, że sprawiedliwości stało się zadość, ale i z podziwem, że w przeciwieństwie do znanej
nam praktyki dnia codziennego w domu , tu policji nigdzie nie było widać, ale tam gdzie trzeba to zadziałali w sposób
natychmiastowy.
Może to był czysty przypadek, ale w czasie prawie miesięcznego pobytu w Niemczech jeszcze tylko raz widzieliśmy
interweniującą policję i także wtedy, kiedy było to bezwzględnie potrzebne.
Nasze spostrzeżenia pod tym względem o niczym oczywiście nie świadczyły, ale były one w rażącej sprzeczności ze
sposobem działania naszej, " ludowej" milicji.
Dalej już bez przeszkód dojechaliśmy na przedmieścia stolicy Zagłębia Saary, Saarbrucken, gdzie jak i poprzednio
znaleźliśmy tani i dobry nocleg w prywatnej wilii.
To Zagłębie miało już nieco inny charakter niż oglądane poprzednio. Główne miasto tego regionu Saarbrucken, także
bardzo stare, bo założone w I wieku naszej ery, przechodziło często w ręce Francuzów. To oczywiście odcisnęło zwoje
piętno na jego wyglądzie. Obok niego, w Volklingen, znajduje się wielka huta żelaza z XIX wieku, która jest wpisana
na listę światowego dziedzictwa kulturowego..
Olbrzymi kompleks starych budowli robił spore wrażenie. Dokładnie tak jak to można zobaczyć na starych fotografiach.
To przypominało nasz Bytom czy Katowice.
Pokręciliśmy się jeszcze trochę po pięknej okolicy i czas było jechać na północ, aby za tydzień spotkać się z Heinzem i
jego rodziną w Danii.
Teraz postanowiliśmy przemieścić się już wygodną autostradą aż do Hamburga. A taka jazda niemiecką autostradą to
także swoiste przeżycie. Podróżując naszym bądź, co bądź nowoczesnym i dość szybkim 604 musiałem bardzo się
pilnować, aby zaraz po wyprzedzeniu jakiegoś wolniejszego pojazdu zjechać z powrotem na prawy pas, bo co rusz
przelatywały obok nas jakieś bolidy z kosmicznymi szybkościami, i nie daj bóg być na ich kursie! Były to oczywiście
wspaniałe maszyny, które swoim wyglądem budziły już zrozumiały respekt, ale często, z rykiem i błyskając całą
choinką doczepionych reflektorów jak z wyrzutni rakietowej, tylko gwizdnął obok nas niepozorny z wyglądu garbus czy
inne na pozór zwykłe autko.
I wreszcie Hamburg.
Rozwlekłe, brzydkie przedmieścia, ale wspaniałe, niezwykle bogate śródmieście. Wszystkie możliwe style, od
odrestaurowanego średniowiecza aż po fanaberie nowoczesności. Gigantyczny port. Niesamowity przegląd
wspaniałych statków. W głowie mogło się zakręcić. Wielkie drogowe wiadukty nad kanałami.
Państwo w państwie. Bogactwo miesza się tu z biedą, oczywiście na niemieckim poziomie, ale widzieliśmy tu także,
biedaka ciągnącego spory wózek różnego rupiecia. Były także różne dzwonki i trąbki robiące niezły hałas.
A wszystko to przemieszczało się główną ulicą samego centrum, gdzie jego odbicie w kryształowych szybach
jubilerskich wystaw kontrastowało niesamowicie. Gdzie indziej nie zrobiłoby to pewnie na nas żadnego wrażenia, ale tu?
W Olsztynie także, w tym czasie znany był nam taki widoczek, ale wtedy mi się wydawało, że to jest nam przypisane, a i
oczywiście jego widok z niczym specjalnym nie kontrastował!
------------- Tak jak zawsze do tej pory bywało, robiłem mnóstwo zdjęć na tym wyjeździe, ale doprawdy, nie wiem, co się z nimi
stało? Powiem szczerze: martwi mnie więcej to, że nie mogę sobie przypomnieć gdzie one mogą być niż to, że ich
nie ma! Być może, że wcale przywiezionych filmów nie wywołałem?
Mam no to pewne usprawiedliwienie......
-------------------
Czas uciekał, a chcieliśmy jeszcze zobaczyć Kopenhagę zanim spotkamy się z moim pryncypałem.
Najprościej i najatrakcyjniej było przedostać się na duńską wyspę o dźwięcznej nazwie Lolland, promem a dalej już
autostrada do stolicy. Załatwienie tego nawet z odległego od przystani promowej o 158 kilometrów miejsca nie było
trudne.
Tak, więc, zaopatrzeni w bilety ruszyliśmy z odpowiednim wyprzedzeniem na północ, autostradą, która prowadziła
prosto do przystani promowej, także na wyspie należącej do RFN.
Kilometry szybko się na licznik nawijały, ale samochodów coraz to gęstniało, no i czas jakby biegł coraz szybciej.
Minęliśmy z boku Lubekę i jeszcze wszystko szło dobrze, jednak jechało się coraz wolniej.
Zaczęliśmy się zastanawiać, czy posiadane przez nas bilety będą ważne ewentualnie na następny dzień. Teren był
lekko pofałdowany, ale w pewnym momencie w mglistej dali dostrzegliśmy olbrzymi zarys gigantycznego promu, ale
właśnie wtedy cały ten potok samochodów stężał. I co z tego, że na horyzoncie cały czas czekał na nas wspaniały
prom? Mijały cenne minuty, nadzieja na przeprawienie się topniała. Spoglądałem nerwowo na mapę. Tu nie było nawet
gdzie nocować. Trzeba byłoby wracać chyba do Lubeki...
... Raptem, z przeraźliwym wyciem syren i mrugających kogutów pognało w stronę promu kilka policyjnych
samochodów.. i za parę minut ruszyliśmy do przodu z razu wolno, ale już za chwilę wszyscy gnali jak w wyścigu, i już
niebawem wjeżdżaliśmy na któryś tam pokład gigantycznego promu w asyście policji.
Tak, to był ten drugi raz, kiedy to policja niezwykle sprawnie zrobiła to, co do nich należało! Byliśmy pełni uznania
dla nich.
Prom był jak małe miasto.
Kilka pokładów zapełnionych szczelnie samochodami. Nad nimi dwa, albo trzy pokłady dla pasażerów.
Tłumy. Ela nie lubi nic takiego, czego nie zna od dzieciństwa. Była pełna obaw o nasz los, bo "to" przecież może
zatonąć! No tak, na pewno może, ale głowę dawałem, że nie zatonie!
Na wszelki wypadek, aby się nie denerwować siedzieliśmy na środku wielkiego pokładu, jakby sali, mającej okna po
obu stronach, przez które było widać morze. Dzień był bardzo ładny i mogłem z pełną determinacją i przekonaniem
lekceważyć obawy mojej towarzyszki.
Jednak, jak się zaraz okazało nie wszystko można przewidzieć. Choć fala była bardzo mała i prom płynął bardzo
spokojnie, w pewnym momencie usłyszeliśmy kilka, jakby nerwowych, powtarzanych kilkakrotnie dźwięków syren o
charakterystycznej niskiej tonacji, naszego promu, a zaraz potem, za oknami z jednej burty zniknęło morze i pokazało
się święcące prosto w okna słońce, a z drugiej buty już nie było widać horyzontu tylko samo morze!
Poczułem, ze ten gigant najwyraźniej się niesamowicie przechyla w jedną stronę!
To mnie nieco zmroziło ! Spojrzałem na Elę, ale Ona w ogóle starała się na morze nie patrzeć (ze strachu) i nic nie
widziała. Nic się nie odezwałem tylko pilnie patrzałem, co się dalej będzie działo.
Tak minęło, w napięciu, kilka minut, a za oknami powoli jakby wszystko wracało do normy. Prom jakby z powrotem
powracał do pozycji pionowej!
Wtedy pomyślałem, że jakieś zagrożenie, które było, powoli mija. Wewnętrznie poczułem ulgę, bo teraz dopiero sobie
uświadomiłem, że się tym nieźle wystraszyłem.
Powiedziałem do Eli: wyjdę na chwilę na górny pokład zobaczyć, co tam widać.
A tam było widać wyraźnie, że ten gigant musiał ominąć malutki jacht, który znalazł się dokładnie na kursie naszego
płynącego miasta. Ślad spienionej wody, jaki pozostawiał po sobie, jak warkocz komety, był w pewnym miejscu jakby
wybrzuszony, akuratnie tam, gdzie niedaleko znajdowała się ta szczęśliwie ominięta łupinka.
|
|