Dania.
Byłem tam już chyba ze trzy razy i za każdym razem to samo odczuwałem: oaza spokoju i równości,
społeczność pogodnych ludzi. Jazda autostradą do Kopenhagi to wypoczynek, żadnej nerwowości, nie widać super
luksusowych aut, nikt się nie spieszy nadmiernie.
Teren lekko pofałdowany chyba tylko po to, aby nie było zbyt nudnie.
Uprzytamniamy sobie, że jesteśmy w krainie wysp. Z folderów wiem, że Dania to 400 wysp.
Na największej o długości ok.100 km, Zelandii, położona jest właśnie Kopenhaga.
Nocujemy w pięknej, podmiejskiej willi, otoczonej ciekawie zagospodarowanym ogrodem. Wewnątrz domu
nowoczesność, ale jakby własnej, właścicieli produkcji, bardzo kolorowo, każdy szczegół wnętrza dopieszczony.
W bardzo dużej łazience, jakby saloniku, pomysłowo porozmieszczane lampki- kinkiety w miejscach, gdzie jakąś
czynność się wykonuje. Tu miejsce dla pana domu, tu osobno do makijażu pani, stoi nawet wygodny fotelik przy sporej
ladzie, tam umywalka - mycie rąk na szybko, a tu można się przyjrzeć w wielkim lustrze przed wyjściem... Każdy kącik
w innej tonacji...Tu także widać, że nikt z domowników się nie spieszy.
Życzliwość gospodarzy wprost onieśmiela nas.
Kopenhaga w moich wspomnieniach to miasto jak ze starych obrazów i fotografii. Piękne, stare, niezwykle wymyślne
architektonicznie pałace i stylowe całe dzielnice, szczególnie te portowe. Nie przypominam sobie, aby były tam wtedy
jakieś wieżowce. Może tak to pamiętam, bo miałem wtedy świeżo obraz Hamburga - miasta drapieżnego w swojej
wizualnej wymowie. Kopenhaga to ostoja jakby dostatnich starych czasów....
Chcieliśmy zobaczyć słynną syrenkę siedzącą na kamieniu
nabrzeża portowego, ale mino usilnych poszukiwań nie udało
nam się to. Rzeźba ta, choć niewielka, przedstawiająca piękną
kobietę, niby syrenę, opisana w bajce przez Jana Christiana
Andersena na podstawie legendy, rozsławia Kopenhagę.
A wszystko to (o rzeźbę chodzi) za sprawą piwa ( ! ), i to nie byle jakiego, jednego z najsłynniejszych - Carlsberg.
Było to w 1909 roku. Pierwszy właściciel słynnych browarów, Carl Jacobsen tak się zachwycił jedną z tancerek
Królewskiego Teatru, że kazał wyrzeźbić jej podobiznę w postaci syrenki i ta właśnie rzeźba trafiła do historii jako
Mała Syrenka z baśni.
Wieczorem, mino orgii świateł na ulicach, nie daje się przeoczyć olbrzymiego terenu, cukierkowo rozjarzonego,
słynnego parku rozrywki Tivoli. Jednak wystarcza nam przechadzka wzdłuż wymyślnego ogrodzenia.
Następnego dnia jedziemy 50 kilometrów na północ Zelandii do miasta Helsingor, bo tam jest nie byle jaka atrakcja.
Położone jest ono przy wąskim przesmyku z Morza Bałtyckiego do Morza Północnego - cieśninie Sund.
Na drugiej stronie jakby bliźniacze szwedzkie miasto Helsingbor. Wygląda to tak jakby oba stanowiły kiedyś jedno, ale
jakimś dziwnym sposobem zostały rozdzielone, aby przepuścić statki płynące z Bałtyku w szeroki świat.
A ruch w tym przewężeniu jest ogromny, bo to gardziołko ma zaledwie 4.000 metrów szerokości.
W Helsingor (Dania), na okrągłej wysepce, na sporym podwyższeniu stoi wielki zamek Kronborg.
I już wiesz, co to za atrakcja?
Zbudowano go w 1420 roku.
<<<<<
Stan obecny to prawie taki
sam jak z roku 1585, po
wielkiej przebudowie.
>>>>>
1420 r.
1585 r.
A historia opowiedziana przez Williama Szekspira (Shakespaere), podobno " z życia wzięta" , działa się
ok. 1600 roku.
Na zewnątrz niezwykle okazały i groźny.
Byliśmy bardzo ciekawi jak wygląda w środku. Być może, że na zasadzie, co obce to lepsze od naszego,
spodziewaliśmy się za dużo.
Wnętrza olbrzymie, zimne, wręcz surowe, z niewielka ilością eksponatów, rozczarowały nas. Nie wszystkie można
było zobaczyć, bo część byłą remontowana. Ale oczywiście, świadomość tego, że cały świat zna jeden z dramatów,
jaki się tu rozgrywał, powodował odpowiedni stan podniecenia. Duchy tych ludzi, co bez litości się nawzajem
unicestwiali bez wątpienia były przy nas!
Na zewnątrz, stojący cały rząd średniowiecznych armat, wskazywał kierunek spodziewanego wrogiego ataku,
oczywiście szwedzkiego. I tak to nie uchroniło ongiś załogi zamku przed najazdem.
Stojąc tak obok tych zabytków spoglądałem na drugi brzeg, gdzie było wyraźnie widać nabrzeża portowe
Helsingbor(Szwecja).
Przez chwilę doznałem jakby rozdwojenia jaźni: oto stoję jakby po drugiej stronie lustra, ale sześć lat temu i patrzę
dokładnie w odwrotną stronę, i widzę zamek, i wiem, że ten zamek to sławny i groźny Kronborg.
Myślałem wtedy, że i tak mam dużo szczęścia, że mogę go własnymi oczyma widzieć, choć z daleka (był to wyjazd
na zaproszenie Pana H, do Helsingbor, jeszcze z Mrągowa w 1980 roku).
Trzeba było jeszcze zobaczyć jak wyglądają zamkowe kazamaty. Te, zrobiły na nas wielkie wrażenie. Ciemno,
zimno, wilgotno, niesamowicie! Niekończące się korytarze bez wyjść! Różne komory, cele. Strach ogarniał, a
przecież to tylko na chwilę.., zaraz wyjdziemy na otwartą przestrzeń zalaną słońcem o bardzo dalekim horyzoncie...
Czas był najwyższy, aby jechać do domu Heinza. Najtaniej było przedostać się na sąsiednią dużą wyspę Fyn
promem, dalej już połączona ona była mostem z półwyspem Jutlandzkim.
Olbrzymie, supernowoczesne promy kursowały przez cieśninę Wielki Bełt, co kilkadziesiąt minut, jak tramwaje
rzeczne. Wtedy, odległość ok. 16 kilometrów przepływało się w jedną godzinę. To była jednak podróż i nie
przyszło mi nawet w najśmielszym porywie przez myśl, że kilkanaście lat później w tym miejscu, skromni i przecież
niezbyt zasobni Duńczycy zbudują tu właśnie niesamowity, wiszący na linach most, który jest określany jako
drugi, co do wielkości pod tym względem na świecie.
==============
W pięknym portowym miasteczku, które już wcześniej poznałem i opisałem, niedaleko domu Heinza był niewielki i tani
motel, gdzie się ulokowaliśmy. Jeszcze chyba dwa dni pozostały, aby rozkoszować się beztroskim wypoczynkiem,
piękną pogodą, plażą.
===========
Pojechaliśmy wszyscy razem na sam północny
kraniec półwyspu, aby tam, dość symbolicznie,
stanąć na samej granicy, gdzie spotykały się wody
Morza Bałtyckiego z Oceanem Atlantyckim poprzez
niewielkie Morze Północne. Uwieczniliśmy to
zdjęciami. ( O dziwo, się znalazły!) Fale nie były
duże, ale za to wiatr, jakby nerwy szarpał. Tu, na
tym wyludnionym i gołym miejscu, czułem się
bardzo nieswojo, czułem jakąś odrębność
osobowości Heinza, pamiętam to doskonale....
Wszystko, co dobre kiedyś się kończy.
Po telefonicznym uzgodnieniu, mieliśmy w powrotnej drodze odwiedzić znajomego Niemca, którego wraz jego kochanką
gościliśmy, trochę z przymusu, w Olsztynie. Mieszkał gdzieś pod Hamburgiem. Byliśmy bardzo ciekawi jak wygląda dom
wysoko postawionego człowieka w hierarchii biznesowej. Do spotkania doszło w małej miejscowości letniskowej w
okolicach Hamburga.
Tam, w restauracji jakiegoś klubu tenisowego zjawił się, i było widać wyraźnie, że był zakłopotany naszą wizytą.
Jak dowiedzieliśmy się od żony Heinza, która była po prostu wściekła, ( po co w ogóle, do cholery, myśmy wszyscy tu
jechali? -wykrzyczała), że tamten nie ma dla nas czasu i zapłaci nam za obiad, a reszta to już nasza sprawa.
Obiad nam nie chciał przejść przez gardło.
Wcześnie, następnego dnia, wyruszyliśmy w kierunku Polski.
Jak tylko wjechaliśmy już na teren naszego kraju, nagle, w czasie jazdy, pod wpływem drgań nadwozia otworzyła się
z hukiem maska silnika w moim Peugeocie, ta, co to nie mogli jej nawet otworzyć enerdowscy celnicy, aby zobaczyć,
czy przypadkiem nie ma tan ukrytego człowieka. Tak, był to już widomy dowód, że byliśmy u siebie, w domu!
Wspomnień wakacyjnych z 1986 roku
ciąg dalszy..
Nie jestem
autorem
zamieszczonych
tu zdjęć i rys.
zamku
Kronborg