Żyłem na najwyższych obrotach...
                   
 

Życiorys.

Strona 76

                         
                                               
 
 
 
 
                                                                                       
 
Nie samą pracą zawodową człowiek żyje! To prawda, ale nie jest to do końca prawdziwe jeżeli jest się dyrektorem
i w jakimś zakresie zaufanym człowiekiem właściciela prywatnego przedsiębiorstwa. Heinz nie tylko chciał aby być na 
posterunku w zakładzie od rana ale często także w różnych godzinach poobiednich i wieczornych. Były to często 
narady u niego w domu, często niespodziewane wyjazdy. To wszystko zajmowało sporo mojego prywatnego czasu,
ale nie mogłem narzekać. Byłem przecież jednak ważną osobą w przedsiębiorstwie, a ono się rozwijało.

Po pewnym czasie, jakby sprawdzania mnie, szef obarczył mnie swoją prywatną tajemnicą.
Dała mi się ona później we znaki!Ta tajemnica stawiała mnie w niezręcznej sytuacji wobec żony Heinza. Do tej pory 
wobec niej byłym szczery i lojalny. 
Teraz stałem się wspólnikiem jej męża w działaniach przeciw niej. Czułem się szmatławo tym bardziej, że zawiązała się 
ostrożna nić wzajemnego szacunku miedzy jego żoną a mną.
Chodziło oczywiście o kochankę szefa, dla której chciał on bardzo wiele zrobić. I to nie było tak, że Heinz miał kogoś 
tam na boku i koniec. Co raz musiałem się z nią widzieć z jakiejś okazji, cos tam razem z szefem załatwiałem dla niej. 
Widziałem, że była ona jakby dodatkowym motorem w dążeniu do zwiększenia zysków firmy. Miała wynajęte 
samodzielne mieszkanie i była do wyłącznej " dyspozycji" szefa.
To wszystko bardzo dużo kosztowało, a dom właściciela też musiał być na właściwym poziomie no i była jeszcze mała 
córeczka niesamowicie kapryśna!
Dodatkowo, żeby nie było wątpliwości, że związany jestem nie tylko tą tajemnicą, no może i dlatego, że spisywałem się 
dobrze, właściciel zrobił mnie swoim pełnomocnikiem. Zwolnił równocześnie z tej funkcji Jurka.
Przypuszczam, że nie był to dobry dzień dla jego dotychczasowego powiernika swych uprawnienień w stosunku do 
władz PRL. Jurek pozostał jednak w firmie jako jego doradca, co szczęśliwie nie spowodowało u niego jakiejś chęci 
zemsty w stosunku do mnie.

Mimo tego wszystkiego udawało mi się mieć trochę prywatnego czasu dla siebie i nowej rodziny, no i oczywiście na 
szybkie wykańczanie domu.
Beata i Robert z malutką Karolinką powinni byli jak najszybciej wprowadzić się do mieszkania, które zajmowałem z Elą. 
Pośpiesznie robiliśmy tylko to, co jest niezbędne, aby dało się zamieszkać w nowym domu.
W jesieni 1985 roku można było, w warunkach dość spartańskich zamieszkać, jak nam się wtedy wydawało, 
w olbrzymim domu na końcu świata. Ostatni kilometr dojazdu do domu był jakby torem przeszkód. Ta część osiedla,
gdzie stał nasz dom wyglądała jak po kataklizmie. Co prawda nie była ona inna niż tysiące takich nowo budowanych 
osiedli czy dzielnic w Polsce, ale powodowała pełna irytację. Praktyką stosowaną powszechnie było, że nikt nie martwił 
się o drogi i chodniki w nowo powstających takich skupiskach domów.
Dojechać do naszego domu można było w miarę bez przeszkód tylko moim Polonezem. Był on na tyle sztywny i o dość 
dużym prześwicie , że jakoś to wytrzymywał. We wspaniałym Peugeot-cie 604 to o mało co nie wybiłem głową dziury
w dachu na tych naszych wertepach. Bywały takie jesienne dni, kiedy to po jakieś ulewnych deszczach robiły się takie 
bajora na trasie dojazdu do domu, że woda w nich sięgała parę centymetrów powyżej dolnej krawędzi drzwi.
Najgorsze było to, że nie można było takiego " jeziora" ominąć i nigdy się nie wiedziało, jaka aktualnie jest jego 
głębokość! Po prostu wjeżdżało się powoli w to to i człowiek aż ze strachu unosił się na fotelu w podświadomym 
przekonaniu, że może to coś pomoże!
Był to ciężki sprawdzian dla Poloneza. Niewiadomo, w jakim stopniu go to nadszarpnęło, bo starałem się bardzo 
zawsze maksymalnie go oszczędzać. Całe szczęście, że któregoś dnia, na parkingu śródmiejskim, przy cofaniu nim nie 
zauważyłem stojącego parę centymetrów obok znaku drogowego i dość pokaźnie wgniotłem przedni błotnik.


Niby nic takiego, ale po paru dniach, od dania go do naprawy, dzwoni do mnie kierownik tego warsztatu i mówi, że 
zatrzymał robotę wymiany błotnika, bo nastąpiły pewne komplikacje!

 Jakie komplikacje? Pytam. 

Co ja tam będę mówił, 
musi pan zaraz przyjechać i coś zdecydować! 

Zdenerwowało mnie to. Przecież to nowy samochód, co tam mogło się 
stać?

 Błotnik był przykręcany a nie wspawany, a może spalili samochód??
Okazało się, że po zdjęciu pogniecionego błotnika odsłoniła się prawie na pół pęknięta rama nośna podtrzymująca 
silnik i całe przednie zawieszenie!

     
 
 Niewiele brakowało, żeby, obrazowo mówiąc, silnik z całym przodem odjechałby sam! 
Samochód był jeszcze na gwarancji i można by było próbować to wszystko reklamować, ale przeciw sobie miałem 
potężną armię państwowych urzędników, którzy bronili państwowego przedsiębiorstwa, a oni mieli argument: samochód
  był mechanicznie uszkodzony! I na tym był koniec!
  Ustaliłem, że " złote raczki"  zrobią co trzeba abym się nie zabił i koniec.
  Znowu " ktoś"  czuwał nad moim bezpieczeństwem i gdybym nie zawadził o ten znak drogowy miałem szansę, jak to się 
popularnie mówi,  pojechać "nogami do przodu"! 
Reklamacje i tak zgłosiłem, ale na silnik, który wykazywał objawy " starcze" : stukał, palił olej niczym benzynę i w ogóle 
się buntował! Została ona przyjęta i samochód miał być za miesiąc naprawiony. Dwa tygodnie po ustalonym terminie, 
ktoś coś zaniedbał, ktoś czegoś do silnika nie dostarczył i nie było nic zrobione. Wtedy dostałem  szału .
  Napisałem do dyrekcji, że jeżeli za tydzień nie otrzymam sprawnego samochodu sprawę oddam do sądu i zażądam 
wymiany samochodu na nowy. Po paru dniach poproszono abym przyszedł. Kierownik bardzo prosił abym zgodził się 
na wymianę całego zespołu napędowego na nowy w zamian za dostąpienie od wymiany samochodu, bo w takim 
przypadku jego z pracy zwolnią! 
Nie wiedziałem ile w tym jest prawdy, a ile szantażu, dość, że uległem. Po paru dniach odbierałem Poloneza z nowym 
silnikiem i nową skrzynią biegów.
  Jednak, zapewne z powodu tego, że mogłem to wszystko porównywać z porządnym samochodem (604) nie byłem już
  z Poloneza zadowolony. 
     
 
     
 

Po wprowadzeniu się do domu z takim trudem i tak długo budowanego, prawie zaraz doszliśmy do wniosku, że główna 
jego część, na podwyższonym parterze, największy pokój (sitting-room), mała jadalnia i kuchnia jest jak w 
wielkomiejskim bloku. 

Brakowało przestrzeni. Wchodziło się najpierw do małego korytarzyka, później do większego,
  a stamtąd dopiero do wymienionych poprzednio. Istna klatka. Jak to budowaliśmy to się tego nie wyczuwało, dopiero 
teraz. Wyjęliśmy wszystkie wewnętrzne drzwi, teraz było znacznie lepiej, ale to jeszcze nas nie zadawalało. 
Postanowiliśmy wyburzyć część ścianek i zmienić ich kształt. Zastanawialiśmy się jak to możliwe, że przez tyle lat 
budowy wszystko nam się podobało. Ale łatwo jest powziąć postanowienie, że się coś w domu wyburzy. Był to istny 
kataklizm. Gruzu było tyle, że można by sądzić, że pół domu się rozwaliło. Już po pierwszych uderzeniach młota pył był 
taki, że czym prędzej trzeba było robić przegrody z wilgotnych materiałów, aby nie było biało w całym domu.

     
                                                                                       
                                         
            Beata i Robert wprowadzili się do naszego poprzedniego 
mieszkania i mogli teraz prowadzić normalne życie.
  Ona miała dobrą pracę jako urzędniczka, a Robert, ponieważ nie 
miał zbyt dużej chęci na kończenie szkoły średniej, a oficjalnie niby 
odkładał to na  później,  został zatrudniony w firmie gdzie byłem 
dyrektorem. 
Wydawało się, że wszystko idzie właściwym torem, pomijając 
oczywiście przerwanie nauki przez Roberta.

Malutka Karolinka rosła. Babcia Ela nie posiadała się z radości
  i dumy.  Karolinka uwodzona była na zmianę i w ostrej rywalizacji 
przez Beatę i Elę.
  Robert, w tych zabiegach był jakby trochę odsunięty
  na boczny tor....
                 
                                         
     
Przy domu siostry Eli, Heleny.
Beata z Karoliną i My.
       
           
      Od lewej: córka Helny, Ela,  Babcia Ela, Karolinka, żona Grzesia, Lika.  
Babcia Ela i Karolinka.
 
                                                         
                     
Kolejny wyjazd do Danii.
           
         
Praca zawodowa (teraz już dyrektora i pełnomocnika właściciela) dawała dużo wrażeń i satysfakcji.
Kolejny wyjazd zagraniczny także się mi upamiętnił. Tym razem miałem z moim szefem jechać do jego domu w 
Danii, a następnie odwiedzić w celach handlowych kilku jego znajomych.
  W tym celu Heinz pobrał dość sporą kwotę w dolarach z konta firmy. Nie pytałem, co ma zamiar z nią zrobić, bo 
uważałem, że tak będzie lepiej dla mnie.
  Granicę " żelaznej kurtyny"  przekroczyliśmy bez większych sensacji oczywiście pomijając mój stres na widok bram 
" obozu koncentracyjnego", co niezmiennie podwyższało mi ciśnienie krwi.
  Koło północy, już niezbyt daleko od granicy duńskiej, w miejscu, którego nazwy niestety nie pamiętam, mój towarzysz 
 " szarpnął"  się na nocleg w bardzo dobrym hotelu. Już przy samym wejściu oczy nasze przykuła wielka gablota 
rzęsiście oświetlona, a w niej zdjęcia ówczesnych najważniejszych kilku twarzy rządzących współczesnym światem, oraz 
dumny napis, że to właśnie w tym hotelu niedawno radzili nad losami tego świata.
  Poczułem się jak obywatel wielkiego świata, wolny i bogaty! 
Niebawem siedliśmy przy jednym z wielu wolnych stolików wspaniałej, ni restauracji ni pubu, przy bardzo 
dyskretnym i nastrojowym oświetleniu i już za chwilę na pięknych okrągłych i kolorowych podkładkach stały przed 
nami dwa wielkie, kryształowe kielichy z przelewającą się z lekka pianką piwną.
  Zanim chwyciłem swój pucharek do ręki chwilę przyglądałem się jak ta pianka z jednego boku kielicha powolutku 
spływa robiąc ślad na zachodzącym rosą szkle. O niczym nie musiałem myśleć! Po gorącym dniu i mając za sobą 
przekroczenie jak mi się zdawało rubikonu, po namyśle zatopiłem usta w zimnym lekko szumiącym piwie.
  Och, jaka to była rozkosz! Nigdy, ale to naprawdę nigdy, nie sprawiło mi to takiej przyjemności.
  Piłem, powoli, delektując się każdym malutkim łykiem gorzkiego napoju. Wokół było jakby teatralnie cicho, leciutki 
powiew jakiegoś ukrytego wentylatora, przytłumione rozmowy przy barze, zapach jakby wonnych cygar.
  Heinz także milczał.
     
           
       
 
Rano jechaliśmy wypoczęci, w dobrych nastrojach w kierunku 
granicy z Danią. 
Sznur samochodów coraz to gęstniał i zwalniał. 
Ani się spostrzegłem, a z daleka, nad pasem jezdni można było 
dostrzec napis, że zbliżamy się do punktu granicznego. 
Samochody sunęły jakby majestatycznie, jakby na paradzie. 
Żadnych oznak niepokoju, żadnego pośpiechu.
  Lekkie przewężenie. Z boku, jakby dyskretnie, z  lizakami  w 
rękach, stało dwóch pograniczników w eleganckich mundurach. 
Samochody przejeżdżały obok nich lekko zwalniając.
  Wtedy zauważyłem, że jeden z tych strażników, jakby z 
wyprzedzeniem obserwuje nadjeżdżające samochody. 
Właśnie, tak mi się zdawało, dostrzegł naszego mercedesa
  z polskimi znakami rejestracyjnymi. Już zrobił jeden krok w 
naszym kierunku i jak zbliżyliśmy się do niego, wskazał nam 
lizakiem abyśmy zjechali jakby na boczny tor, jezdnię obok tego 
punku granicznego.
  Heinz posłusznie, nic nie mówiąc, zjechał i stanęliśmy.
  I co teraz? Pytam go.
  Nic! Oni popatrzeć i juź! My mieć inne numery!

  Po kilku minutach nadszedł dość sztywno i powoli człowiek w 
mundurze, zajrzał do samochodu i kazał otworzyć bagażnik.
  W nim były tylko dwa nasze nesesery.
  Wskazując palcem neseser Heinza kazał go otworzyć.
  Był on zamykany na dwa zamki błyskawiczne. Heinz otworzył 
tylko połowę a człowiek w mundurze włożył dłoń do środka nie 
podnosząc wcale wierzchniej klapy.
  Pogrzebał we wnętrzu i nagle, jak oparzony wyciągnął rękę z 
powrotem.
  Spojrzał zimno na Heinza i coś mu powiedział, co w jego 
tłumaczeniu było: wsiadać do samochodu i czekać! 

O co chodzi? Starałem się dowiedzieć. Co tam masz w tym 
neseserze?
  Nic! Tylko te dolary z banku, wycedził Heinz.

  No tak! Rzekłem. To teraz cię wezmą za jakiegoś przemytnika!
 
Dania na pocztówkach....
     
           
 
         
Miasteczko portowe Seaby -tam chcieliśmy dojechać...
                               
                       

W samochodzie zapadła cisza na dobre pół godziny.

Z zazdrością obserwowałem jak na przyległej do naszej, postojowej 
jezdni, ruch odbywał się bez żadnych zakłóceń. Jak można było łatwo się zorientować byliśmy wyjątkiem.
Czas mijał i nic się nie działo.

Wreszcie, wbrew ostrzeżeniom człowieka w mundurze, Heinz postanowił pójść i sprawdzić, 
co dzieje się w naszej sprawie. Zostawił mi dokumenty samochodu i adres swojego domu w Danii na wszelki przypadek i 
poszedł. 

Teraz czułem się już podenerwowany.

Nie było go z 15 minut.
Jednak wrócił. Wściekły, ale z nadzieją, że coś się w tej sprawie dzieje się na lepsze.
Powiedział, że wszystko sprawdzają: chodziło o to skąd mógł mieć tak dużą gotówkę. Podobno dzwonili do Polski.
Po następnej godzinie przygoda ta skończyła się dla nas pozytywnie.

Przyszedł ten sam człowiek z punktu granicznego 
i pozwolił odjechać!
Do przejechania było jeszcze ponad 350 km, częściowo autostradą i częściowo zwykła, ale bardzo szeroką drogą. 
Jechaliśmy prawie na sam koniec Półwyspu Jutlandzkiego. Wszędzie było widać roboty przy przerabianiu zwykłej jezdni 
na autostradę. Pod koniec dnia dojechaliśmy do miasteczka portowego pokazanego na załączonej pocztówce,
którego nazwy rozmyślnie nie podam.
Dom był niewielki w dzielnicy jemu podobnych.

Rano mogłem ocenić, jakie wszystko na około było kolorowe, prawie miniaturowe, spokojne a ludzie spolegliwi.

Po jednodniowym odpoczynku wyruszyliśmy do upatrzonych przez Heinza miast i firm. W niewielkiej, rodzinnej firmie 
przerabiającej stare opony na maty do basenów portowych, w ten sam sposób jak to robiliśmy w Olsztynie ze 
zdziwieniem zobaczyłem, jak kilku chłopców, zaraz po lekcjach w szkole (podstawowej) gorliwie pomagało, a właściwie 
oceniając to, co robili, pracowało przy ich produkcji.
U nas, w Polsce, było to nie do pomyślenia z kilku względów: dzieci nic nie muszą robić, ale za to wszystko muszą 
mieć, nie wolno nawet sugerować, aby zechciały wysilić się i pomóc tam gdzie trzeba nieco się pomęczyć, a już zupełnie 
byłoby to dyshonorem dla rodziców. 

                   
                                                                                       
               

Na przedmieściu jednego z większych miast Danii odwiedziliśmy niewielki zakład produkujący, a właściwie szyjący 
awangardową, młodzieżową, jednostkową konfekcję. Na pierwszy rzut oka wyglądało to tak, jak by ktoś nas 
przeniósł w 19 wiek. W kilku dość dużych pomieszczeniach było tak tłoczno i z taka ilością stojących wieszaków z 
kolorową konfekcją, stołów prasowalniczych, maszyn do szycia, szaf, stojących i leżących manekinów i bóg wie 
jeszcze, czego, oraz niesamowity gwar pracujących tam szwaczek, że stanąłem jak wryty. Trudno było przecisnąć 
się na drugi koniec tego rozgardiaszu, gdzie, jakby w dziupli, ale założonej do granic możliwości różnymi 
żurnalami, rysunkami, małymi i wielkimi, segregatorami, skrawkami materiałów, za biurkiem, na którym było kilka 
współczesnych urządzeń siedział, jakby ze starego sztychu starszy, siwiejący człowiek. Jego powierzchowność była
dokładnie dopasowana do otoczenia, w którym się znajdował. Była jakby jego dopełnieniem. Na nasz widok, 
wstał i serdecznie się przywitał najpierw z Heinzem i następnie ze mną i ku mojemu zaskoczeniu mówił prawie bez 
błędnie po polsku. Jedynie jego akcent świadczył, że, na co dzień używa innego języka. Po kilku słowach okazało 
się, że jest to bardzo dowcipny, jowialny, zadowolony z życia, właściciel zakładu. Zaraz, z dużą energią zaczął nas 
wprowadzać w tajniki najnowszej swojej kolekcji najpierw wyjaśniając na papierze jej założenia a następnie, po 
przeciśnięciu się przez niezliczone, wiszące na stojakach w niebywałym tłoku, już uszyte pojedyncze jej 
egzemplarze. Właśnie wtedy przyszła mi na myśl Asia, która zawsze mówiła, że będzie projektantką mody i, że 
jeszcze o niej usłyszę. Czuła by się na pewno w tym niesamowitym miejscy jak w raju. Mnie samego to także za
fascynowało, ale trochę z innego powodu. Niewątpliwie właściciel musiał pochodzić z Polski, był tu na obczyźnie, 
ale widać było, że stworzył sobie tu niesamowity własny świat, którym był pochłonięty bez reszty. To nie był, 
kierownik, to nie był właściciel, to nie był wreszcie straszy, dość zaniedbany, nie ogolony człowiek, ale jakby 
uduchowiona, nie stąpającą po milionach różnych porozrzucanych skrawkach materiałów, twórcza dusza mająca 
jedno kłębowisko myśli o nowych wzorach, kolorach i fasonach. Patrząc na tego niezwykle żywotnego człowieka 
miałem już w głowie jego pochodzenie, narodowość i domyślałem się powodów, dla których znalazł się aż tu w 
Danii. Jednak o nic nie pytałem, ani jego samego, ani Heinza. 

Po kilku godzinach, wybierania, przekładania, brania, oddawania, targowania się, kupiliśmy kilkanaście wzorów. 
Wtedy zostaliśmy zaproszeni na obiad do przylegającego do całej tej fabryczki prywatnego domu właściciela. 
Wszedłem tam jak do prywatnego raju. Już od progu przywitała nas, urodziwa, nieco młodsza od gospodarza pani, 
o południowej, mocno podkreślonej urodzie. Była to następna niespodzianka tej wizyty.
Jak myślisz, jakiej narodowości mogła być kobieta człowieka z Polski ( przecież nie rdzennego Polaka jak mi się 
zdawało, ale zapewne wychowanego w Polsce), obywatela Danii? Polka, Dunka?
Nie. To była Francuska! I mówiła tylko po francusku.
Od progu uderzył zapach jakby ze sklepu zielarskiego. Wszędzie było pełno roślin doniczkowych, przeważnie 
bardzo dużych. Cała kuchnia obwieszona najrozmaitszymi warzywami, a przeważały splecione warkocze cebuli
w różnych kolorach i oczywiście dorodne, całe grona splecionego czosnku. W płuca wdzierała się 
różnoraka woń przypraw, ale dominował jednak zapach czosnku.
Salon, gdzie podano bardzo wonny i urozmaicony obiad, był pełen starych, stylowych mebli, nieco bezładnie 
poustawianych. Jedna ze ścian, cała oszklona, jakby werandowa, ukazywała wspaniały, strasznie zaniedbany, ale 
przez to niesamowity ogród. Widok ten jakby zamykał całość.
Wizyta dobiegała końca. Na ganku, żegnali nas gospodarze i wtedy dostrzegliśmy stojący obok, 
skorodowany, straszący dziurami w błotnikach samochód. Heinz, wskazując palcem na niego, spytał gospodarza, 
kiedy wreszcie kupi nowy. Ten z uśmiechem odparł: " Jaki pan taki i samochód, nic nie będę kupował! "

Wszystko, co widziałem tego dnia to jakby inny świat. Świat, którego opisy nie raz gdzieś można znaleźć, ale one 
dotyczyły nie Danii i nie XX wieku.

Kilka dni później jechaliśmy do odbiorcy naszych wyrobów ze stolarni - elementów drewnianych do palet. Zakład 
znajdował się z dala od głównych szlaków. I tym razem był to typowy rodzinny interes. Widać było, że właścicielom 
powodziło się. Najnowocześniejsze maszyny, jak mówił sam pan domu, wszystkie na dogodnych warunkach 
kredytowych. Zadziwiał spokój i wzajemna życzliwość wszystkich zatrudnionych razem pracujących z całą rodziną 
właściciela.
Duży, parterowy dom z wieloma podcieniami.
W jednym z pokoi, na wielkim stole olbrzymia układanka z puzzli. 
Tą układanką zajęta była cała, dość liczna rodzina. W każdej wolnej chwili, ktoś podchodził do stołu i z powagą, 
z namysłem starał się dopasować następny kawałek tej gigantycznej szarady. Jak się dowiedziałem, już od
przeszło roku tak ją składają, a pozostało jeszcze bardzo dużo.
Patrząc na te puzzle wyobrażałem sobie jak powstaje, a właściwie jak już powstał dobrobyt tego bardzo spokojnego 
narodu, ludzi, którzy jakby nie chcieli się jeden przed drugim wyróżniać. Nigdzie nie widziałem ani biedy ani 
nadmiernego dobrobytu. Wszystko było jakby wyrównane, jak te kawałki tej układanki. One tez były jakby takie same
i właśnie cała trudność była w tym, że tę niewielką różnicę trzeba było wychwycić.
Układał każdy, kto miał chwilę wolnego czasu, dzieci też. Właśnie, tu dzieci też.
To było wprost symboliczne.
Wszyscy, spokojnie, po kawałku, bez pośpiechu, składali ten dobrobyt i swoje życie.

Byłem jeszcze w bardzo wielu miejscach, hurtowniach i firmach. Jednak w pamięci utkwiła mi wizyta u pewnego znajomego
Heinza, który mieszkał w zbudowanym przez siebie domu jednorodzinnym na podobnym osiedlu jak moje w Olsztynie. 
Teraz mogłem dokładnie przyjrzeć się jak on był zbudowany. Wewnątrz był bardzo funkcyjny. Wszystkie pomieszczenia 
oddzielone miedzy sobą bardzo cienkimi ściankami, które można byłoby bez trudu wyburzać i zbudować w innym miejscu. 
Nie było do pomyślenia, aby przy tym była potrzebna taka rewolucja, jakiej musiałem doświadczyć u siebie. Cały dom był 
jakby prostopadłościanem, jakby pudełkiem, bardzo dobrze izolowanym zewnętrznie, do którego dobudowano bardzo 
atrakcyjnie wyglądający "kapelusz" - dwu spadowy, fantazyjny dach, oraz piękną elewację. Dobudowano także podcienia
i tarasy. Nie było potrzeby budowania piwnicy, bo nie byłoby w niej co trzymać. Z boku było pomieszczenie gospodarskie 
gdzie mieściły się stosowne urządzenia, jak piec gazowy czy wejście wody i liczniki. Z zazdrością myślałem, że taki dom 
nie trzeba było budować jak ja to robiłem przez 10 lat i z takim ogromnym nakładem materiałów.
Tamten w Danii budowano wtedy, jak już były odpowiednie drogi, sieć wodociągowa, telefoniczna czy gazowa. 

Gospodarz miał znajomego, który właśnie taki dom wznosił. Nie on sam oczywiście. Wynajęta była odpowiednia firma,
i można było zobaczyć jak roboty były w toku. Wszystko to, co się uprzednio dowiedziałem mogłem teraz podejrzeć. 
Ten dom można było bez żalu po jakimś czasie zburzyć i nie oznaczało to katastrofy finansowej kilku pokoleń w 
przeciętnej rodzinie.
Od tego czasu nazywam swój, z takim trudem wybudowany dom, bunkrem.
Na moje usprawiedliwienie miałem to, że nie ja go projektowałem, i że nie wolno mi było wybrać innego.


Wracałem do Olsztyna wzbogacony o wiedzę o Danii, o jej mieszkańcach, o ich skromności i pracowitości.
Poprzedni mój wyjazd prawie niczego nie wnosił, dopiero bezpośrednie kontakty z ludźmi, mimo, że przeważnie przez 
tłumacza, jakim był Heinz dał wyobrażenie jak tam jest naprawdę.

Rok 1985, dla mnie jak i dla firmy Heinza był bardzo pomyślny. Wyniki finansowe pozwoliły właścicielowi na huczne jego 
zakończenie dla całej załogi, które odbyło się w salach bankietowych Novotelu, gdzie specjalnie na tę okoliczność 
wykonano dekoracje ścienne widoczne na moich zdjęciach.

   
                                               
                         
                                               
                   
                                               
                         
                                               
               
                                               
                               
 
       
         
Jak sądzisz, jak długo mogło tak dobrze wszystko się układać ?
 
cd >>>
     
           
Home Dzień dzisiejszy (fotografie) Książka Gości Poczta Strona poprzednia Strona następna