Życiorys.

Strona 74

       
                     
 
 
                                                               
           
Moje, co tygodniowe jazdy do i z Wyszkowa odbywały się bez większych przygód.
W końcu nie musiało to tak zawsze być. Zawsze starałem się tak jechać, aby nie potrzebna była żadna pomoc, bo czasy 
były takie, że na nikogo nie można było liczyć.
Nie wszystko da się jednak przewidzieć.

Pewnego razu jak zwykle jechałem późnym wieczorem, a właściwie już nocą do Wyszkowa. Było dobrze po 24, zupełnie 
ciemno. Radio włączone, pusto na drodze. Wyszków już nie daleko. Za 10 minut będę w "domu" .

Nagle zgasły wszystkie światła w samochodzie. Przez moment nic nie widziałem tak się zrobiło czarno. Gwałtownie 
zacząłem hamować pamiętając, żeby nie skręcić kierownicą. Zatrzymałem się szczęśliwie, ale teraz w tych ciemnościach 
zobaczyłem, że z pod maski samochodu wydobywa się ogień! Gdzie gaśnica? W bagażniku, ale on jest cały wypełniony 
manelami na cały tydzień!
Nie ma mowy, aby się do niej dobrać szybko! Nawet nie usiłuję jej tam odszukać! Otwieram maskę i widzę jak płonie cała 
jedna wiązka przewodów elektrycznych już blisko przegrody oddzielającej komorę silnikową od reszty samochodu!
Zaraz ogień przedostanie się do kabiny! Nie ma na nic czasu! Przewody rozżarzone do czerwoności a izolacja na nich 
pali się sporym ogniem! Przez ułamek sekundy pomyślałem, że jeżeli teraz nie zgaszę tego ognia to po samochodzie! 
Dalej już tylko jeden błyskawiczny ruch!
Gołymi rękoma chwyciłem palącą się wiązkę i desperackim szarpnięciem ją rozerwałem! Nic nie czułem bólu! Płomień 
przygasł i wtedy biegiem po wycieraczkę z pod nóg w samochodzie i resztę płomienia zadusiłem! Zrobiło się na nowo 
zupełnie ciemno, ale jaka to była wspaniała ciemność!
Parę sekund jeszcze dochodziłem do siebie i teraz poczułem jak sobie przypiekłem wszystkie palce! Bolało nieźle, ale 
najgorsze miałem za sobą! Teraz zastanawiałem się, co robić dalej? Na żadną pomoc nie było co liczyć, nikt nie jechał. 
Wokół tylko puste pola i cisza! Najpierw odszukać trzeba apteczkę i opatrzyć poparzone palce.
Wszystko wyjąłem z bagażnika.
Była oczywiście na dnie i gaśnica i apteczka i latarka!
No to jestem uratowany, pomyślałem. Teraz tylko spokojnie wszystko po kolei: opatrzyć ręce i spróbować tak połączyć 
przepalone i rozerwane przewody, aby tylko samochód mógł dalej jechać.
Po godzinie i wielu próbach udało się na, tyle, że mogłem powolutku, przy tylko światłach postojowych przejechać te 
ostatnie, około 10 km i dojechać do mojej stolarni w Wyszkowie.
Usiłowałem następnego dnia znaleźć przyczynę tego pożaru, ale na próżno. Przewody były spalone na dość długim 
odcinku i nic nie można było odtworzyć. Moje poparzone palce goiły się z trudem przez następne dwa tygodnie, ale i tak 
byłem bardzo rad z tego, że ta przygoda tak się skończyła.
Pewnie znowu, Ten z Wysoka czuwał nade mną i tylko mnie kontrolował czy jestem jeszcze sprawny!
1983 rok


Niebawem otrzymałem zawiadomienie, że mam dokonać stosownej wpłaty uzupełniającej na poprzednio 
wylosowany samochód Polonez. Byłem tym bardzo uradowany, bo mój Fiat to mi już nadmiernie dokuczył, a Polonez
wtedy był szczytem marzeń każdego miłośnika motoryzacji w tym socjalistycznym skansenie.
Ale, jak się niebawem okazało, mój Fiat jeszcze nie dał za wygraną! 

Żeby kupić przydzielonego Poloneza musiałem najpierw sprzedać Fiata. W tych czasach, przy tak małych 
dostawach samochodów na rynek i przy praktycznie wstrzymanym imporcie nie było to zbyt trudne.
Kupiec się znalazł. Cena i termin został wyznaczony, ale brakowało gotówki kupującemu. Był to ksiądz z jakiejś 
wiejskiej parafii. Co parę dni dzwonił i prosił o przesunięcie terminu.
A ja miałem coraz to nowe zadania od " medalisty" .
Właśnie polecił mi abym, nie tylko, jak to już parę razy poprzednio bywało, doręczył " kopertówkę" dziewczynie 
poznanej w dyskotece w hotelu w Mrągowie, ale abym znalazł na terenie któregoś z leśnictw surowiec na palety.
Nie było rady. Pojechałem już teoretycznie sprzedanym Fiatem, czego nie powinienem był robić!
++++
Jechałem właśnie ze Szczytna do Olsztyna. Pobocza były zaśnieżone, jezdnia była czarna, ale mokra i śliska, za 
niewielkimi rowami gęsty las. Dogoniłem jakiegoś marudera, a ponieważ jezdnia była wolna od śniegu, postanowiłem
go wyprzedzić. W trakcie wyprzedzania musiałem zjechać maksymalnie na lewą stronę jezdni, bo on uparcie jechał 
środkiem. Jak się z nim już zrównałem, lewe koła " złapały" trochę zaspy śnieżnej i..... jak mnie nie obróci 
bagażnikiem do przodu, że ledwie nie zaczepiłem tego obok jadącego.
Jak na zwolnionym filmie wykonałem dwa obroty samochodem na samym środku jezdni i samochód zatrzymał się 
przodem w tym samym kierunku, w którym jechałem. Zobaczyłem jak ten, co nie chciał mi zjechać i ustąpić miejsca 
oddala się.
Nic mnie jakoś to nie wytrąciło z równowagi, ruszyłem w pogoń za winowajcą. Dogoniłem go, a on zapewne 
zauważył, co za nim się działo, teraz natychmiast zjechał maksymalnie na prawą część jezdni i pozwolił się wyprzedzić!
Jadąc dalej już bardzo uważnie, uprzytomniłem sobie, co mogło się przed chwilą stać! Drzewa za rowem rosły 
bardzo gęsto!
Postanowiłem po szczęśliwym dojechaniu do domu więcej nie jeździć tym Fiatem. 
Stał na strzeżonym parkingu i czekał na coraz to przesuwany termin sprzedaży! 

Ten parking, który był blisko naszego mieszkania, jak się później okaże, to bardzo ważne miejsce w moim życiu. Może 
nie tyle sam parking ile moje częste rozmowy z człowiekiem, który był tam parkingowym. Były rozmowy krótkie o niczym, 
były rozmowy o polityce i o życiu . To dla mnie było takie same miejsce jakie mają kobiety u znajomej fryzjerki. 

Któregoś dnia zostałem także przez owego parkingowego nieźle obsztorcowany, bo wieczorem nic nie przewidując, 
włączyłem w moim samochodzie bardzo czujne zabezpieczenie reagujące na wstrząsy, a w nocy przewaliła się wichura!

Jak przyszedłem rano po samochód, parkingowy " wylał" na mnie potok złorzeczeń, jakie usłyszał od mieszkańców 
pobliskiego domu za to, że co parę minut, przez całą noc, włączał się alarm w moim samochodzie. 
Sprawa dała się jednak załagodzić, zapisał sobie jednak mój adres i telefon, gdyby jeszcze raz się to miało przytrafić,
a ja zobowiązałem się więcej nie załączać alarmu.

Nigdy bym nie podejrzewał, że mimo takiego incydentu zostałem pozytywnie zapamiętany przez tego człowieka, 
bo pewnego dnia........ Ale o tym później. 


Tymczasem jednak szczęśliwie, wspomniany poprzednio ksiądz, zjawił się z gotówką!
Ale co to była za gotówka!
W drzwiach stanął po cywilnemu, z dużą walizką, jakby się chciał do nas sprowadzić!
Ależ nie! 
Walizka pełna była gotówki w najmniejszych wtedy nominałach!
Sparaliżowało to nas! To jak to, nie mógł wymienić tego w jakimś banku? Ręce mi opadły na widok, jak to się wtedy 
mówiło " sałaty" !!
Nie śmiałem jednak zrobić innej uwagi jak tylko: Jezu, kiedy my to policzymy!
Ksiądz był jednak pełen optymizmu: To nam bardzo szybko pójdzie, ja mam w tym wprawę!!- Powiedział z werwą.

Mozolne liczenie przerywane było którąś tam kolejną kawą i było, co tu ukrywać co raz powtarzane.
Papierki były zmięte i jak na złość wszystko się myliło. Było dobrze po północy jak szczęśliwie popakowane i 
posegregowane dawały wreszcie umówioną kwotę.

Ogarniało mnie jednak przerażenie na samą myśl: jak potraktuje mnie następnego dnia kasjerka w banku!


Skończyła się dla mnie era Fiata 125P.
Niebawem kupiłem białego Poloneza 1.5 X. Miał on jak na owe czasy, zwłaszcza w Polsce, całkiem dobra linię i bardzo 
oryginalną tablicę rozdzielczą (w pierwszej wersji). Nigdzie później nie spotkałem podobnej. Sprawiało mi przyjemność 
spoglądanie na umieszczone tam wskaźniki. Miał także bardzo wygodne siedzenia. 
Tak naprawdę, to dla kierowcy, który dużo jeździ to najważniejsze jest to, aby to, co widzi przed sobą w środku 
samochodu było ładne i funkcjonalne i żeby fotel, w którym siedzi dawał odczucie komfortu. 
Takie właśnie miłe odczucia towarzyszyły mi dość długo po kupnie tego samochodu. Z upływem jednak czasu, a 
właściwie to w miarę jak licznik wskazywał coraz więcej przejechanych kilometrów zaczęły dawać o sobie znać inne, 
niestety nieprzyjemne jego cechy.
Tymczasem z przyjemnością jeździłem nowym Polonezem też białym( taki był mój Fiat 125P).

   
           
   
           


Jednak rok 1983 to nie tylko moja praca i związane z nią różne incydenty, to nie tylko nowy samochód, co także w 
tamtym czasie było jednak wydarzeniem, ale przede wszystkim to powiększenie się nowej mojej Rodziny.

Młodzi, którzy podobnie jak ja z Elą pobrali się w 1982 roku, nie próżnowali i obie pary doczekały się potomków. 
Beata i Robert chrzcili malutką Karolinę, a Lidka z Grzesiem, Marcinka.

     
                                                               
                                       
                         
     
Marcinek, Grześ i Lidka
                   
     
                               
Od lewej: Koleżanka Beaty, Beata (bokiem), Grześ, Karolinka
  Od lewej: Beata, koleżanka Beaty, Karolinka, Robert, Grześ.  
             
                                                 
                                           
                                 
                   
   
Marcinek i Helena (Babcia) - siostra Eli
                 
                                 
                       
             
Karolinka
         
           
Chrzest Karoliny
                         
                                               
                                       
Beata z Karolinką
       
Tak oto przyszło mi doświadczyć dość dziwnego uczucia. Przecież byłem także niedawno nowożeńcem, 
a po niecałym roku już dziadkiem a Ela Babcią.
Moje życie było właściwie tak skomplikowane, że zostanie nagle mężem i dziadkiem tylko pieczętowało raz obraną krętą 
życiową drogę. Z drugie jednak strony wszystko wydawać by się mogło normalne i w odpowiednim czasie. Byłem 
wprawdzie świeżo po ślubie, ale to była właściwie czysta formalność. Żyłem z Elą, jak mąż z żoną już od dość dawna, 
a i dziadkiem zostałem we właściwym czasie. Przecież miałem własną córkę, Magdę, z którą co prawda nie miałem 
kontaktu, ale wiedziałem, że jest gdzieś " na zachodzie" i mogła mieć w tym czasie właśnie swoje dziecko.
Miała wtedy 24 lata. 
Dziś już nie pamiętam tak dokładnie czy takie rozumowanie było w pełni wtedy świadome, czy też sytuacja, w której się 
znalazłem zadziałała na moją podświadomość. Dość na tym, że wszystko to, co wtedy się zdarzyło, stało się jakby 
normalną i naturalną konsekwencją tego, że miałem wtedy 48 lat i znowu normalną rodzinę.
   
 
         
                    Oto Rodzinka, której stałem się częścią.                      
                                                         
                                       
                                                         
 
Jednak, mimo tak wielu wydarzeń, jakich byłem uczestnikiem w przeciągu 1983 roku nie zamykały one jeszcze
wszystkiego, co mnie dotyczyło.
Była już późna jesień. W wolnym, co drugim tygodniu intensywnie pracowałem na naszej budowie domu, bo był już
czas najwyższy, aby tam się wyprowadzić. Mój pryncypał " medalista" przeszkadzał mi w tym coraz bardziej dokuczliwie.
Coraz więcej miałem do wykonania zleceń w moim czasie wolnym. Oczywiście, mojemu niezadowoleniu dawałem nieraz
upust na parkingu w rozmowach z parkingowym.
Ale pieniądze, które przynosiła ta niewdzięczna praca nie były do pogardzenia.

Zbliżała się znowu zima, co dodatkowo nie nastrajało mnie optymistycznie.
Moja kolejna nocna, z niedzieli na poniedziałek, jazda do Wyszkowa dobiegała końca.
Właśnie zjeżdżałem z głównej drogi na przedmieściach Wyszkowa do niezbyt od tej drogi oddalonej hali szwalni
" mojej" Master s. Tam od nocnego dozorcy odbierałem klucze do mojego biura i pokoju. Ciemno było niesamowicie.
Reflektory mojego Poloneza jakoś dziwnie nie natrafiały na żadną ścianę ani płot.
Czyżbym się pomylił i skręciłem w nie odpowiednią drogę? Podjechałem jeszcze parę metrów.
Nie możliwe! Nic nie ma! Nie ma płotu! Nie ma żadnej hali! Nie ma nic! Jak to możliwe?
Ogarnęło mnie jakieś dziwne uczucie strachu! Może to ze mną coś jest nie tak? Może straciłem pamięć?
Może tu nigdy nic nie było?
Zgasiłem silnik. Cisza zupełna. Żadnej latarni. Otworzyłem drzwi i wtedy poczułem swąd spalenizny!
Rozejrzałem się dookoła. Serce mi waliło. Tak teraz dostrzegłem tylko niskie fundamenty i trochę różnego rodzaju
powykręcanych, jak w rozpaczliwych konwulsjach resztek konstrukcji maszyn!
Zrozumiałem natychmiast! Wszystko spalone!
Do samych fundamentów, nie ma nawet kilku pobliskich drzew!


Teraz pomyślałem ze strachem: czy stolarnia też się spaliła? Była ona oddalona od szwalni około 100 m, ale nie można
było do niej dojść bezpośrednio z terenu szwalni. Wyjechałem z powrotem na główną szosę i po przejechaniu około
jednego kilometra, jak gdyby od innej strony skręciłem w kierunku stolarni.
Był płot i w świetle reflektorów widać było zarówno moje biuro jak i zabudowania stolarni oraz dom właściciela posesji,
na której to wszystko się znajdowało. Odetchnąłem z ulgą! Ale gdzie mogą być klucze do tego wszystkiego? Najpewniej
ma je właściciel wspomnianego domu. Nie było innej rady jak przeleźć przez płot. Tak zrobiłem, chociaż nie był wcale niski.
Było już dobrze po pierwszej w nocy.
Zapukałem do drzwi i po dłuższej chwili wyszedł zaspany i zły właściciel. Miał klucze. Zagadnięty o spaloną szwalnię tylko
machnął ręką i powiedział: Panie, ja tam nic nie wiem! Spaliła się i tyle! A paliło się jak cholera! Nic nie uratowali!

Poszedłem do baraku, do mojego pokoju i strach mnie obleciał. Wszystkie okna były przecież zakratowane a jak by ktoś
to podpalił to można było w środku się usmażyć! Nigdy przedtem o tym nie myślałem! Spać jednak trzeba było. Długo nie
mogłem zasnąć!
Następnego dnia dowiedziałem się, że szwalnia spaliła się kilka dni temu.
Po zakończeniu pracy drugiej zmiany (po 22 godz.) zauważono niezwykle szybko rozprzestrzeniający się pożar.
Zanim przyjechała straż pożarna to wszystko się spaliło. Oczywiście szeptano, że ktoś podpalił w zemście. O co bliżej
chodziło nikt nie umiał powiedzieć. Wcale to dla mnie nie było dziwne jakby wziąć pod uwagę sposób w jaki Staszek
traktował innych, zarówno w kontaktach handlowych jak i czysto ludzkich. Ponadto nie raz, dyskretnie niejeden wyrażał
zdziwienie, że Staszek tak się afiszował o swoich prawie nieograniczonych możliwościach finansowych.

Dziś dodać można jeszcze jedno: Wyszków najprawdopodobniej już wtedy był opanowany przez różne gangi,
co stało się już głośne.

Wtedy jednak całą tą sytuacją byłem przybity. Niezależnie od wszystkiego firma dawała mi niezłe zarobki, a spalony
majątek był oczywiście wielki. Co teraz będzie z firmą? Zadałem takie pytanie Staszkowi. Odpowiedz zmartwiła mnie
dodatkowo. Okazało się, że mimo płacenia bardzo wysokiego ubezpieczenia w czołowej firmie asekuracyjnej, odmówiła
ona wypłaty odszkodowania!
Przysłano specjalną komisję, która próbowała udowodnić, że składka byłą zawyżona, niezgodna z faktycznym stanem
majątkowym szwalni.
To wróżyło plajtę firmy. Staszek natychmiast zaangażował prawników, którzy skierowali sprawę do sądu. Ale sądy w
Polsce, to już wtedy było wiadomo, jakie one były!
Wyroby szwalni napędzały całą firmę. Teraz gorączkowo zaczęliśmy uruchamiać produkcję galanterii drewnianej.
Były to zestawy do łazienek, różne tacki, wieszaki na ścianę itp.


Daleko mi było do orientowania się w prawdziwej sytuacji firmy, ale każdy następny przyjazd do Wyszkowa
utwierdzał mnie w przekonaniu, że muszę szukać jakiejś innej pracy.
Martwiło mnie to, bo kończenie domu pochłaniało mnóstwo czasu i pieniędzy.

Koniec roku zbliżał się, a ja nie
miałem żadnej koncepcji gdzie szukać dobrze płatnego zajęcia.

==========================

 

Trudno w to uwierzyć, ale po raz kolejny " los ", a może taka zwykła
prozaiczna zaleta jak umiejętność rozmowy z drugim człowiekiem,
dała niespodziewane rozwiązanie!

To właśnie znajomy parkingowy.........

                                                         
         
cd >>>
 
                                                               
         
Home Dzień dzisiejszy (fotografie) Książka Gości Poczta Strona poprzednia Strona następna