Życiorys. Strona 65.
Efekty ciężkiej pracy już były! |
Zima była bardzo śnieżna i długa. Były także i piękne dni słoneczne.
Od początku mojego pobytu na tych terenach nie widziałem takich pięknych krajobrazów, bo nie
pamiętam, aby było tyle śniegu. Drogi odśnieżano na tyle, żeby w niektórych miejscach mogły minąć się
dwa samochody, toteż ruch był bardzo mały. Wybieraliśmy się często za miasto, aby rozkoszować się
widokami. Samochód niknął wtedy w śnieżnych tunelach.
Dachu w naszym budowanym domu nie zrobiliśmy właśnie dla tego, bo jak na początku grudnia spadł
śnieg, to stopniał dopiero w kwietniu. Dało nam to sposobność wypoczynku, nie licząc oczywiście naszej
codziennej pracy zawodowej.
15 kwietnia zabraliśmy się ochoczo do roboty na naszej budowie. Najważniejszy był oczywiście dach.
Jednak było to bardzo skomplikowane przedsięwzięcie. Projekt przewidywał konstrukcję dwuspadową
podtrzymaną przez krokwie i jętki. - Sam się dziś delektuję tymi fachowymi nazwami, których wcześniej
oczywiście nie znałem! - Były to wielkie belki wykonane na zamówienie z drzewa. Trzeba było niektóre z
nich po zamontowaniu zakonserwować specjalnym, brązowym, strasznie cuchnącym, grzybobójczym, dość
agresywnym płynem. Zgodnie z załączoną instrukcją należało strzec się kontaktu z tym świństwem.
No właśnie!
Było to 13 (trzynastego!) maja.
Zatrudniony na budowie murarz, w rękawicach, (bo sam tego dopilnowałem), siedział okrakiem na jednej
z takich belek, na strychu (wysokość trzeciego piętra) na samej krawędzi ściany zewnętrznej budynku.
Pięciolitrowa otwarta puszka z tym świństwem stała na brzegu muru zewnętrznego.
No i jak myślisz? Co mogło być dalej?
No tak!
Jest podobno takie " prawo ", które mówi, że jak coś może pójść źle to na pewno tak " pójdzie" !!!.
Ja w tym czasie spokojnie i systematycznie, zasypywałem, odkryte uprzednio do zakonserwowania,
części fundamentów.......
To jest prawie niewiarygodne, ale jednak tak było.........nie wiedziałem, gdzie w tym czasie jest
wspomniany murarz.....
1979 r.
Zajęty robotą, usłyszałem krzyk z góry: Uwaga! Leci!!!
Zrobiłem błyskawiczny krok do tyłu i w tym momencie, tuż przed moja twarzą przeleciała puszka, a za nią
wylana z nie zawartość na moją głowę i ramiona! Byłem cały w brązowej, cuchnącej mazi! Co tu robić?
Błyskawicznie rozebrałem się do slipek i biegiem do kranu z zimna wodą. Mino chłodu, zawzięcie
zmywałem wszystko ze siebie. Cała głowa, ramiona i część pleców zrobiła się czerwona. Czułem się tak
jak po oparzeniu. Serce mi kołatało, pewnie częściowo ze strachu, a pewnie częściowo przez działanie tej
substancji. Ubrałem się i z Elą pojechaliśmy, czym prędzej, do szpitala.
Tam nie wiedziano, co ze mną zrobić.
Serce nadal mi waliło, skóra mi pulsowała. Lekarka stwierdziła, że nie wiedzą, jaka na tą substancję jest
odtrutka. Postanowiono dzwonić pilnie do jakiegoś instytutu w Łodzi. Po chwili dowiedziałem się, że tam też
nie wiedzą! Dali mi jakieś środki na uspokojenie i czekali, co będzie dalej! Stwierdzono tylko, że bardzo
dobrze się stało, że zmyłem tę substancję zimną wodą, co zmniejszyło możliwość jej wchłonięcia przez
skórę. Ciepła woda spowodowałaby rozszerzenie się por skóry i wtedy mogłoby być o wiele gorzej.
Przeleżałem pod baczną obserwacją kilka godzin i powoli wszystko ustępowało.
Jeszcze raz miałem szczęście!
Puszka leciała prosto na moją głowę, ale przez to, że odruchowo zrobiłem krok we właściwym kierunku
praktycznie prawie nic się nie stało. Nie mogłem tylko zrozumieć jak to się mogło być, że właśnie, nie
świadomie, stałem dokładnie pod miejscem, gdzie pracował murarz, a on strącił puszkę prosto mi na
głowę!
Zgodnie z zachowanym dziennikiem budowy już na drugi dzień, po pracy w hotelu, pracowałem przy
budowie domu. Z zaangażowanym na zlecenie sąsiadem wstawialiśmy okna.
27 maja 1979 roku budynek był w tak zwanym stanie surowym, ale zamkniętym.
Tradycja nakazuje w tym momencie wywiesić na dachu wiechę (zielone gałęzie ułożone w dekoracyjnym
splocie) obwieszczające koniec wznoszenia domu.
Zaprosiliśmy budujących się obok sąsiadów na "oblanie" i rozkoszowaliśmy się wspomnieniami z
przebytej drogi do własnego domu.Prac porządkowych było tak dużo (m.in. trzeba było wyrównać teren
wokół domu), że mimo iż byłem z
wykształcenia elektrykiem zaangażowałem mała prywatna firmę, która wykonała instalację elektryczną.
I tak, 1 lipca 1979 roku, z powodu zupełnie nie przewidywnego zdarzenia, w moim dzienniku jest
ostatni wpis:
" zalaliśmy posadzkę w drugiej części garażu, Ela, Robert i ja "
Praktycznie nastąpiło przerwanie budowy, bo w mojej pracy, w hotelu, jeden telefon z Centrali Warszawskiej
Orbisu, praktycznie wszystko przewrócił!Telefon był z zapytaniem: " Panie inżynierze, czy zgadza się pan na
oddelegowanie do...
....Mrągowa (62 km od Olsztyna) jako nadzorujący, ze strony Orbisu, budowę nowego hotelu ? "
Potem padały szczegóły.....
Zgodziłem się!
Dokładnie to miało wyglądać następująco: Byłbym w dalszym ciągu odpowiedzialny za zaplecze Novotelu,
a za dodatkowe pół etatu miałem nadzorować, ze strony inwestora, budowę dużego hotelu. O mojej
decyzji zdecydowało to, że miałem za sobą całą gehennę budowy mojego domu, choć niewspółmiernie
mniejszego, ale jednak, a i dodatkowe pieniądze były bardzo potrzebne.
Praktycznie miało to tak wyglądać, że jeżeli w Olsztyńskim Novotelu wszystko grało to już o 12 godzinie
mogłem jechać do Mrągowa codziennie.
Na miejscu, w Mrągowie, okazało się, że budować hotel będzie bardzo znana w Europie, szwedzka firma
ABV. Do nadzorowania budowy mogłem powołać kilku dodatkowych fachowców z różnych dziedzin.
Miejsce pod budowę hotelu było znakomite. Wielka, łagodnie opadająca ku jeziorze Czos, polana w
starym lesie i pięknym lesie. Miejsce to było prawie na przeciwnym brzegu niż bardzo ładne, acz nieco
zaniedbane i senne miasteczko.
Ekipa szwedzka, bardzo liczna, właśnie się instalowała. Przywieźli ze sobą wszystko, co możliwe.
Wszystko to także własne domki dla pracowników, z których prawie połowa przyjechała z rodzinami a
nawet z dziećmi. Aby te dzieci nie ucierpiały ani trochę na tym, że rodzice zarabiali na takich wyjazdowych
budowach, przywieziono także małe przedszkole i mini szkołę! Przyjechał także z nimi personel do tych
instytucji. Ale najbardziej wtedy szokującą była przywieziona olbrzymia, składana, na specjalnym
podwoziu, w pełni zautomatyzowana i z komputeryzowana wytwórnia betonu. Znałem nasze urządzenia, u
nas nazywane betoniarniami, które wyglądały w porównaniu z tą ze Szwecji jak socha ciągniona przez
chude woły do ciągnika rolniczego z wielo lemieszowym pługiem. Ta nasza "socha" była zawsze oklejona
resztkami wyciekającego na wszystkie strony betonu, strasznie hałaśliwa i sprawiająca mnóstwo
kłopotów. Stałem zachwycony, oglądając jak pracuje to szwedzkie cudo. Obok zasadniczego urządzenia
mieszającego wszystkie składniki późniejszego betonu, które zsypywały się ze specjalnych zbiorników w
sposób zupełnie automatyczny, była kabina, w której wysoko kwalifikowany pracownik zadawał
komputerowi odpowiednie zadanie, a dalej to już tylko obserwował jego prawidłowe działanie na kilkunastu
kolorowych wskaźnikach. Wariatów wykonania betonu było bardzo dużo. Uprzedzając wydarzenia na
budowie, dowiedziałem się, że zimowe mrozy też nie wstrzymają normalnego betonowania. Budynków do
wykonania było kilka, a wszystkie miały zasadniczy szkielet z betonu.
Zapoznałem się z cała załogą i jej kierownictwem przy pomocy bardzo sympatycznego tłumacza, który był
na stałe tam zatrudniony, a który był także do mojej dyspozycji. Szwedzi, niesamowicie pragmatycznie
nastawieni do tej budowy, mieli szokująco rozpracowane, bardzo szczegółowe harmonogramy wykonania
inwestycji. Czegoś takiego nigdy nie wydziałem. Na ścianach ich przenośnych biurowych pomieszczeń było
wszystko dokładnie opisane i to w kilku wariantach. Po zapoznaniu się z tymi, co do dnia, a czasem
nawet godziny, rozpisanymi zadaniami na cały rok budowy, nie mogłem się powstrzymać od uwagi, że są
to pobożne życzenia! Na takie moje ironiczne uwagi otrzymałem propozycje wykonania zakładu, że oni
dotrzymają to, co jest założone. Wtedy mnie to trochę zbiło z pantałyku, choć wiedziałem jak takie plany na
polskich budowach maja się do ich wykonania! Zaniechałem jednak dalszych na ten temat dywagacji,
jedynie stwierdziłem, że moją rola jest m. in. dopilnowanie tego. Miałem do tego bardzo istotne narzędzie:
dostałem upoważnienie do potwierdzania co tygodniowego postępu robót zgodnych tymi
harmonogramami, i ca najważniejsze, wstrzymywania wypłaty kolejnej raty za źle postępującą budowę. Jak
się niebawem okazało, było to uprawnienie, które znakomicie funkcjonowało.
Ale póki co, odbyło się na pustym polu, zupełnie jakby to była powtórka z mojego prywatnego życiorysu,
uroczyste zamurowanie pod przyszłym fundamentem, w specjalnej metalowej tubie, aktu erekcyjnego
(kamienia węgielnego) na specjalnym kartonie wydrukowanego, z opisaniem: kto, i co budował i za czyje
pieniądze, oraz kto wtedy w tym wszystkim uczestniczył. Byli przy tym oficjale z Warszawy, z Olsztyna, z
Mrągowa i byłem również ja! Każdy z uczestników tego aktu, łopatą, z przygotowanego betonu zalał tą
część fundamentu nad zatopionym aktem. Był także przy tym niezły poczęstunek w specjalnie rozstawionym
wielkim namiocie. Pamiętam, że Szwedzkie kucharki zadziwiły mnie wydawałoby się zwykłymi, ale tu
właśnie, niezwykłymi ziemniakami i na niezliczoną ilość sposobów podanymi śledziami. Śledzie zresztą, to
osobny rozdział w historii taka zwanego realnego socjalizmu w Polsce. Kto te czasy przeżył to zapamięta
na całe życie: śledzie rzucano do handlu tylko z okazji wielkich świąt. Wtedy szła po ludziach
błyskawiczna informacja: śledzie przywieźli. Kto żyw ruszał po śledzie! Z pracy zwalniano z
wyrozumiałością: musze iść, bo przywieźli śledzie, mogę kupić także dla innych , co zresztą nie było takie
proste, bo wtedy w kolejce inni wrzeszczeli, że dla nich nie starczy!!. A tu na budowie, pod namiotem,
kilkanaście sposobów na to, aby najeść się tych śledzi, zarówno na słodko, kwaśno, słono, w śmietanie, w
zalewie i Bóg jedyny wie jak jeszcze, do syta!. Nie sposób było nawet tego ogarnąć a co dopiero
spróbować.
Pamiętam, że zjawił się także na tą uroczystość jeden z współwłaścicieli firmy ABV z żoną. Niesamowicie intrygujący
ludzie, o czym napiszę później.
Moje nowe wcielenie zbiegło się z pierwszą pielgrzymka Papieża Polaka do Polski.
Było to tak wielkie i intrygujące wydarzenie, że miało wpływ chyba na każdego poszczególnego
Polaka.
W historii powojennej Polski nie było takiego zdarzenia, kiedy to tysiące, a jak się później okazało
nawet ponad milion Polaków, bez żadnego przymusu, gromadziło się w jednym miejscu, dla
demonstrowania jedności z Jednym, Bezbronnym, który nic nie obiecywał, ale był niezależny,
wyzwolony i dawał otuchę, że tak jak On, wszyscy mogą być wolni, zwłaszcza duchowo.
Ja nie zastanawiałem się wcale nad tym wtedy. Miałem jednak poczucie większej wartości niż
dotychczas.
To był Władca Dusz sporej części ludności Globu i był On jednym z Nas!
Ja też nie musiałem się już wstydzić, że żyję w kraju drugiej kategorii.
Szwedzi, (czy tak było, czy nie, nie wiem do końca), musieli, jak mi się zdawało, przyjąć do
wiadomości, że kraj, do jakiego przyjechali budować, nie jest " byle jaki" .
Ten kraj stał się niespodziewanie ważny.
I ja też stałem się ważny, pewnie, że bez żadnej przesady, ale już nie byłem przepraszający,
że w ogóle żyję!
Zaczęło się budowanie.
Zaraz na początku, zrodziły się problemy czysto polskie.
Piasku jako składnika do robienia betonu oczywiście ze Szwecji nie wożono. Przywoziło go wielkie
transportowe przedsiębiorstwo olsztyńskie z największej w rejonie żwirowni, odległej od Mrągowa o
ok.120 km.
Stare samochody, rozwydrzeni kierowcy, a przede wszystkim nie obowiązkowi (wszystkie przymioty
polskiego budownictwa) sprawiały, że co raz brakowało tego podstawowego surowca, a ja tylko na to
czekałem!
Ale Szwedzi znaleźli na to błyskawicznie radykalne rozwiązanie!
Jakie?
Co takiego było, w tedy, w latach siedemdziesiątych, co otwierało drzwi do wszystkiego?
Był to amerykański dolar! Tak! Miałeś dolary - byłeś prawie niezależny!
Nie rubel, ale dolar amerykański rządził krajem komunistycznym zależnym od ZSRR!
Można było wtedy wszystko kupić za dolary! Można było kupić w Pewex-sie wszystko to, co było
na Zachodzie .
Ale oczywiście ten dolar był niedostępny, obrót nim był zabroniony, a posiadanie niedozwolone.
Nic to oczywiście nie znaczyło, wręcz odwrotnie. Każdy miał jakieś, choćby niewielkie zasoby dolarowe.
Przelicznik był wariacki i to stanowiło, że jak miałeś dolary, byłeś kimś . Za jednego dolara można było
dostać tyle złotówek, że starczało na niezłą libację ! 24 piwa to robiło wrażenie!
Szwedzi o tym się natychmiast przekonali po przyjeździe do Polski!
Każdy z ich szarych pracowników był w Polsce lordem.
I właśnie: wystarczyło, że kierownik budowy zebrał współpracujących kierowców i przez tłumacza
zakomunikował:
każdy z was dostanie jednego dolara do ręki, jeżeli przywiezie pełny samochód piasku
o oznaczonym terminie, ani wcześniej, ani później!
Od tego momentu, problem przestał istnieć!
Innych problemów zaopatrzeniowych nie było, bo reszta przyjeżdżała ze Szwecji.
Prace szły zadziwiająco zgodnie z harmonogramami. Kontrolowanie stanowiło swego rodzaju
przyjemność. Do wszystkiego miałem dostęp. Podziwiałem najnowsze technologie zastosowane przy
budowaniu. Zatrudnieni przeze mnie dodatkowi inspektorzy także nie mieli żadnych zasadniczych
problemów.
Ale ponieważ wszystko szło bardzo dobrze, a właściwie za dobrze, to musiał to zepsuć jeden z
inspektorów!