Jak z tego widać rok 1978 to praca, praca i praca.
  Ale był także malutki przerywnik:
 
w środku lata, Ela, siostrzenica mojej Eli mająca 24 lata, zawodniczka lokalnej, ale bardzo znanej drużyny 
koszykówki znalazła wreszcie " wolną chwilę", aby pomyśleć o swojej prywatnej przyszłości i wzięła ślub ze studentem 
ostatniego roku geodezji. Ela była już wtedy magistrem zootechniki.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
 Bogdan
Ela,  córka Heleny.
Na tym pamiątkowym zdjęciu nie ma ani mojej Eli, ani jej siostry 
Heleny.
W tym czasie przygotowywały przyjęcie weselne.
Później, do białego rana, były tańce, śpiewy
  i ...oranżada...
W mojej pracy zawodowej też było co robić.
Pewnego dnia, dyrektor hotelu został wytypowany na sześcio   tygodniowe szkolenie do Francji. Na czas jego 
nieobecności, Dyrektor Generalny wyznaczył mnie do rządzenia hotelem. W taki oto sposób, całkiem znienacka 
musiałem odpowiadać nie tylko, jak dotychczas, za prawidłowe działanie całego zaplecza, ale także za całość 
przedsiębiorstwa wobec gości hotelowych i przysyłających ich biur podróży. Przyjąłem tą przejściową funkcję bez 
żadnych emocji, choć nieraz w przeszłości myślałem, patrząc na działania mojego zwierzchnika, że gdybym był 
na jego miejscu zrobiłbym coś tam nieraz inaczej. Teraz mogłem zobaczyć, jak z takiego stołka wygląda nasze 
przedsiębiorstwo. Jedna złośliwa myśl uradowała mnie natychmiast po otrzymaniu tego pełnomocnictwa, bo od 
dawna  darłem koty  z główną księgową. Do tego stopnia, że nasze awantury często kończyły się u dyrektora, 
jako rozjemcy. Było kiedyś tak, że dyrektor, już po zażegnaniu jakiegoś sporu, zwierzał mi się, że on także ma 
pewne kłopoty z przekonaniem do swoich racji, ale powiedziano mu w dyrekcji, że jeżeli spowoduje odejście tej 
pani z firmy to i on się z nią pożegna. Teraz  ja tu rządziłem , a Główna księgowa mnie podlegała! Ale, oczywiście 
pamiętałem to zwierzenie dyrektora. Jednak w tej materii nie było wcale tak źle jak się spodziewałem. Starałem się
 nie pokazywać, że ja tu teraz rządzę, stanowczo coś tam nakazywałem, ale bez zbytniego nacisku, a wspomniana
 pani, też jakby była nieco łagodniejsza, ale zawsze w takich spornych przypadkach, gdzie potrzebny był jej 
akceptujący podpis na froncie dokumentu, podpisywała, a na odwrocie pisała, że nie zgadza się z tą decyzją! 
Strasznie mnie to bawiło! Mijały dni i tygodnie bez znaczących problemów. Poczułem smak nieograniczonej 
władzy, choć czułem także jej ciężar. Wtedy jeszcze oczywiście nie przypuszczałem, że to jak się zachowam
 w tym próbnym okresie zaważy na mojej dalszej karierze zawodowej. 
Akurat w tym okresie do hotelu przybył jeden z najbardziej znanych prorządowych (prokomunistycznych) 
publicystów, którego nazwisko znał każdy obywatel naszego kraju, bo występował on wszędzie gdzie się dało:
 w radio, telewizji, prasie. Wszędzie wyjeżdżał, komentował wszystkie znaczące wydarzenia oczywiście często 
żenująco jednostronnie. Jako gospodarz hotelu przywitałem go przy lampce wina w naszym hotelowym barku.
 Ku mojemu zaskoczeniu, jak rozmowa przeszła na sprawy polityczne, gość okazał się człowiekiem normalnie 
myślącym, jak każdy, kto jest, choć trochę bezstronnym obserwatorem rzeczywistości. Znikła z niego nadętość
 i moralizatorski komunistyczny ton. Pomyślałem sobie wtedy: wszystko to jest jakby czerwono-farbowane, i to 
dodatku licha farbą. Już od deszczu może się spłukać!
 Przecież taki człowiek, który co parę dni bywał gdzieś w świecie musi widzieć różnice miedzy reżimem
 a demokracją!
 I tak to w istocie było! 
Dyrektor, wracając z Francji, zamiast do domu przyjechał prosto do hotelu, aby zobaczyć, jak powiedział do 
mnie, czy jeszcze nie spaliłem przedsiębiorstwa! Jak pan widzi, odpowiedziałem, wszystko jest na swoim 
miejscu! No to chwalić Boga -  odetchnął, naprawdę się bałem!
Koniec roku się zbliżał. Zdołaliśmy wybudować cztery pełne kondygnacje: piwnicę (garaż na dwa 
samochody, kotłownia, skład opału, pralnia, magazynek); parter, pierwsze piętro, drugie piętro
 (w planie był to strych) a nad nim jeszcze jakby mały stryszek.
Na początku grudnia stał cały dom w stanie surowym.
Budowaliśmy aż do 4 grudnia, ale wtedy przyszły śnieżyce i dom został na zimę bez dachu.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
CD>>>
HOME         Dzień dzisiejszy(fotografie)                Książka gości             Poczta                     Strona poprzednia                         Strona następna
Obrazek
Życiorys. Str.64
Obrazek
Obrazek
     
 
Rozpoczęły się dla nas obojga z Elą bardzo pracowite miesiące, a jak się później okazało i lata. Praca zawodowa
była oczywiście najważniejsza. Zarabiałem całkiem znośnie jak na tamte czasy, a mając jeszcze otwarte konto
kredytowe, można było gromadzić potrzebne materiały budowlane i płacić murarzowi. Codziennie po pracy
zawodowej udawaliśmy się na naszą budowę i albo pomagaliśmy murarzowi, albo przywoziłem jakieś potrzebne
materiały. Po pewnym czasie wyrobiłem sobie odpowiednie ścieżki do źródeł materiałów budowlanych, ale ciągle
największym problemem było stałe ich dowożenie. Trudno było o odpowiedni transport, bo przedsiębiorstwa
transportowe były państwowe i dysponowały tylko bardzo dużymi samochodami. Taksówki bagażowe były bardzo
drogie. Często było tak, że trzeba było przerwać prace budowlane, bo na czas nie było nawet drobnych
materiałów. Mam w swoich notatkach z budowy, o których wspomniałem poprzednio takie wpisy: pożyczyłem od
sąsiada ..... jedną płytę styropianu, lub jeden worek cementu. Wyraźnie muszę tu podkreślić, że notowałem to po
to, bo ta jedna płyta styropianu na przykład, była w tamtych czasach tak cenna, że bezwzględnie należało ją
oddać! Dziś, jak w czasie budowy wiatr porwie taką płytę to nikt za nią nawet się nie obejrzy, chyba, że jest dobrze
wychowany i nie chce zaśmiecać terenu sąsiadowi!
Ale wracając do transportu: podjąłem jak na tamte czasy dość heroiczną decyzję: za część funduszy
przeznaczonych na budowę kupiłem używany mały ciężarowy samochód Żuka . Jak się później okazało, był to
strzał w dziesiątkę . Pozwoliło mi to bardzo sprawnie dowozić odpowiednie materiały. Dlaczego piszę, że to była
decyzja dość heroiczna? Samochód ciężarowy, bez większego problemu mógł mieć ten, kto miał przedsiębiorstwo
lub był taksówkarzem. Zwykły człowiek był od razu podejrzany o to jest samochód dla nielegalnego zarobkowania.
Po wielu tłumaczeniach, że jest on niezbędny w mojej sytuacji, aby budowa domu posuwała się do przodu, wreszcie
pozwolenie otrzymałem, ale musiałem napisać na obu drzwiach kabiny: Do użytku własnego . Taki napis i tak
działał na każdego milicjanta jak płachta na byka. Kontrole były nader częste, w czasie, których musiałem wykazać
się odpowiednimi kwitami, na których musiało być wszystko napisane: pochodzenie materiału, miejsce dowozu i
kto wiezie. Jednak mimo tego było to ogromne ułatwienie. Mogłem teraz, bez specjalnego wcześniejszego
uzgodnienia (wpisywania się w długą kolejkę) jechać do najbliższej cegielni (jednak było to prawie 40 kilometrów) i
tam po uzgodnieniu z dyspozytorem, z bardzo ważnymi i nadętymi urzędnikami, pozbierać z otaczającego placu
porozrzucane cegły i je kupić oczywiście po normalnej cenie. Cegły te były tak dobrej jakości, że często się
zdarzało, że jak chwyciło się za jeden koniec, to odpadała druga połowa! Ponieważ w czasie budowy potrzebne
były też kawałki to i takie się zabierało, oczywiście jako pełnowartościowe (finansowo!).
Budowa postępowała dość szybko do góry.
Specjalnym wydarzeniem było zawsze wylewanie stropów . Zgodnie z dokumentacją, poszczególne stropy
musiały stanowić jakby monolit. Po wykonaniu ich jakby szkieletu (zbrojenia), trzeba było jednym ciągiem wykonać
go z płynnego betonu w całości. Było to olbrzymiej wagi wydarzenie rodzinne.

Brało w tym udział przeważnie 7 do 10 osób. Zawsze w niedzielę. W sobotę gromadziło się odpowiedni do tego celu
sprzęt: duża betoniarka, beczki na wodę (napełniało się je w sobotę w obawie przed awarią wodociągu, co bywało,
taśmociąg, który w przypadku stropu trzeciej kondygnacji był naprawdę wielki, a przy pomocy, którego płynny beton,
wylewany z betoniarki, wędrował na zaszalowany strop. Ponieważ do budowy takiego stropu używało się tak zwanej
pospółki ( piasek z kamykami) to często bywało tak, przy większych pochyleniach taśmociągu, że większy z nich
odrywały się od betonu i staczały się prosto, jak lawina na nas, stojących przy betoniarce. Dwie osoby ładowały
piasek, cement i wódę do betoniarki, jedna osoba obsługiwała taśmociąg. Na zalewanym stropie dwoma taczkami
rozwoziliśmy beton. Akcją dowodził zatrudniony murarz. Pozostali byli do różnych pomocniczych prac.
O 6 rano rozpoczynaliśmy. O godz. 22, jeżeli nie było żadnej awarii sprzętu, strop był zalany.
W poniedziałek, zaraz po pracy, jechałem na budowę z bijącym sercem, zobaczyć czy beton dobrze wiąże,
co było zawsze wielką niewiadomą.
Fatalną w tym względzie przygodę przeżył sąsiad, który chcąc sobie ułatwić tą uciążliwą robotę zamówił na lewo
jakiś płynny beton za niewielkie pieniądze. Przyj echa wielka grucha , wylali strop w godzinę,. Przez następne dwa
tygodnie strop stężał na, tyle, że można było po nim chodzić, ale, według sprowadzonych fachowców nie nadawał się
do eksploatacji. Sąsiad był w rozpaczy. Był moment, w którym oświadczył, że nie będzie budować dalej! Po dwóch
tygodniach jednak doszedł do przekonania, że spróbuje go rozwalić i ponownie zalać. Uzbrojony w wielki młot, przez
następny 2 tygodnie rozwalał nim strop. Było to okropne widowisko, bo kawałki betonu trzeba było wykruszyć z
plątanin gęstego zbrojenia stalowego. Do dziś słyszę jak w pocie czoła wali młotem z ogromnym zaparciem aż idzie
echo po lesie, który był obok. Jednak udało mu się tego dokonać, po czy rozchorował się na dłuższy czas. Na pewno
w znacznym stopniu przyczyniło się to wydarzenie do późniejszych jego wielkich kłopotach ze zdrowiem.

ednym z momentów w czasie początku budowy, jakie zapamiętałem, było budowanie przeze mnie dużej komórki na
materiały budowlane na terenia otrzymanego terenu. Kupiłem kiepsko wyglądające deski pochodzące z rozbiórki
jakiegoś wielkiego ogrodzenia z socjalistycznej budowy . Były tanie, ale dość grube. Zbudowałem ją na tyle dużą, aby
wszedł do środka samochód. W czasie, gdy umacniałem już jej dach przyjechał Zygmunt i stwierdził, że obawia się, czy
to, co zrobiłem wytrzyma najbliższa zimę. Podenerwowało mnie to, co nieco, ale stwierdziłem, że ja takich obaw nie
mam. Ledwo sobie pojechał zjawił się jakiś chłop i oświadczył, że mam szczęście, że stoję na dachu tej budy, bo
inaczej to by mi przywalił (mówiąc oględnie), bo trochę kupionego piasku na budowę leży na jego polu. Stwierdziłem,
że go stamtąd usunę, ale jak widzę to jego uprawne pole to i tak sam piach. Tak czy owak miałem powody do
zdenerwowania. Dodam, że: po miesiącu dowiedziałem się, że właściciel pola obok wyjechał na stałe do Niemiec, a
teren obok przeznaczony został na budowę dalszych domów (do tej pory mój dom był ostatni); moja komórka okazała
się tak trwała, że jak ją burzyłem 10 lat później to było przy tym mnóstwo roboty, ale była jeszcze zupełnie dobra.