Po pogrzebie, po wielu dniach po nim, czułem się jakby mi odjęto jakąś ważną część mojego ciała.
Teraz mogłem dopiero wczuć się dokładnie w sytuację Eli, która tak przecież niedawno straciła Matkę i została bez
obojga rodziców. Jej Ojciec nie żył już od wielu lat. Ta sytuacja, ta jakby wspólna nasza boleść, jeszcze nas zbliżyła.
Nasze codzienne obowiązku służbowe, moje - czuwanie nad prawidłowym działaniem całego hotelu, Eli -
wykonywanie protez zębowych i różne ich naprawy, nie potrafiły nas zająć na tyle, aby nie myśleć o tragicznych
wydarzeniach rodzinnych.
Wtedy to, jakby dobrym zrządzeniem losu (jak widać w dalszym ciągu mogłem na to liczyć od momentu, kiedy to
stojąc jedną nogą na balustradzie balkonu złapała mnie Matka) otrzymałem propozycję, która znowu zmieniła mój
prywatny świat.
Wspomniałem już poprzednio, że przy każdej wizycie u Heleny, siostry Eli, która zamieszkiwała w jednorodzinnym
domku razem z mężem Zygmuntem i dwójką dzieci, 24 letnią Elą i 20 letnim Grzegorzem, zazdrościłem im tego
poczucia swobody i własności. Nie kryłem się z resztą z tym nigdy.
Życiorys. Strona 62.
( 6 )
Od lewej: Helena, Zygmunt, Ela.
Grześ
Stanęliśmy i oczami wyobraźni widzieliśmy, że tu będą stały domy, ogródki, że będą drzewa i ulice a pośród
nich, nasz, najwspanialszy! Wszystko nam się podobało.
Poczuliśmy się jak kolonizatorzy na "dzikim zachodzie" ! Nie przerażał nas ogrom pracy, jaki trzeba wykonać, bo
budować każdy z członków tego zrzeszenia musiał sam! Sam także musiał sobie przywieść wszystkie materiały,
bo one były tylko w planach, ale wyszukać je i dopchać się po nie, będąc w jakiejś kolejce - to sztuka życia w
tamtych czasach.
Udałem się także do Mamy, aby posłuchać jej opinii. Wyraziła pełną akceptację naszych planów dodając, że Tato,
gdyby żył, także by to pochwalał. Dodała jeszcze: niech ten dom będzie jakby pomnikiem dla Ojca.
Zaraz podpisałem odpowiednie dokumenty, uzyskałem kredyt bankowy, żyrowany przez Mamę.
Na ostatnie z wolnych miejsc znalazł się też kandydat i zadanie ( w nomenklaturze banku kredytującego) mogło
się rozpocząć!
Był koniec czerwca 1977 roku.
Spraw do załatwienia był taki ogrom, że wieczorem, po kolacji zmęczenie zwalało nas z nóg.
Prace ruszyły z kopyta.
Najpierw trzeba było
wykopać dziurę na
fundamenty i piwnice.
Symbolicznie
rozpocząłem zwykłą
łopatą, a dalej już
mozolnie, stękając i
zgrzytając, rył spychacz
nazywany wtedy
"stalincem" .
Tu będzie stał
nasz DOM !
Pierwszy
sztych
wykopanej
ziemi pod
fundament......
Ale póki co, były wspaniałe wakacje.
Przyczepa, choć niewielka, razem z dopinanym przedsionkiem, dawała poczucie komfortu i swobody. Były to
czasy, że można było wjechać takim zestawem na plażę i przez nikogo nie niepokojonym rozkoszować się
bliskością ciepłego morza przez cały miesiąc
Tryb budowy domu narzucony był możliwościami finansowymi: wynajęty został tylko jeden murarz, a pomocnikiem
jego był magister inżynier, czyli ja. Jako dochodzący pomocnik pomocnika, była Ela, często jej syn Robert, a do
większych robót dochodzili jeszcze czasem członkowie rodziny Eli. Głównym zaopatrzeniowcem, księgowym,
inspektorem nadzoru no i kierownikiem byłem także ja. Zaopatrzeniowcem żywnościowym i kucharką - Ela.
Do pierwszych dni sierpnia zgromadziłem materiały na wybudowanie (zalanie) ław fundamentowych
i wybudowanie szopy.
Już na wstępie tej budowy było widać, że przedsięwzięcie jest obliczone na lata, bo przecież musiałem zadbać w
pierwszej mierze o moją zasadniczą pracę zawodową, całkiem nieźle płatną, bo ona dawała szansę spłaty
zaciągniętego kredytu, a na budowie mogłem pracować tylko po godzinach , soboty i niedziele. Postanowiliśmy,
że wszystkie następne urlopy poświęcimy także na budowę domu. Ponieważ zasadniczy projekt domu ciągle
jeszcze nie był zatwierdzony, uznałem, że jest to ostatnia szansa na normalny wypoczynek.
Tak powstał plan jeszcze jednego wyjazdu na słoneczne wybrzeże Bułgarii. Tym razem już jak na współczesne
czasy bardzo komfortowo, bo z prawdziwą przyczepą campingową. W skład wycieczki wchodzili: moja Mama, Ela,
jej syn Robert i ja. Zabranie Mamy było absolutnie konieczne, aby choć trochę otrząsnęła się z przygnębienia,
jakie ją dopadło po śmierci Taty.
Jak się później okazało, musiał nam ten wypoczynek wystarczyć na wiele lat.
Żeby zamknąć opis tego niezwykłego roku 1977, zajrzałem do dziennika budowy , który bardzo szczegółowo
prowadziłem. Przytaczam tu jeden fragment, bardzo znamienny z 10 października 1977 roku. Ponieważ pisałem
go zawsze w biegu , jest dość trudny do odczytania. Dla pewności odcyfruję fragment: Zakupienie cegieł......
2430 szt..... zapłaciłem..... +100 (zł) na wódkę....., + 140 (zł) Soplica (ówczesna wytworna wódka). Widać z tego,
że trzeba było dać dwóm różnym, co do ważności decydentom w sprawie otrzymania (zakupu) przydziałowych
cegieł !!!!!!
A jest tam także słowo podkreślone: przelewem tak, tak! Chodzi o sposób zapłaty: przelewem bankowym, a nie
inaczej!
Na zdjęciu, po prawej, widać morze....
Robert
Mimo takich i innych przeszkód, na naszej działce zbudowałem dużą budę na materiały i narzędzia, zalaliśmy ławy
fundamentowe (tym razem chodzi o to, że są one z lanego, bezpośrednio z betoniarki, (pożyczonej!) płynnego
betonu), wymurowaliśmy ściany piwnicy i wykonaliśmy szalunki (formy) na zalanie (znowu to nie ma nic wspólnego
z np. Soplicą !) pierwszego stropu !
Mama, Ela i ja.
Siedząc właśnie u nich przy jakiejś dobrej nalewce domowej roboty, Zygmunt, który był naczelnikiem wydziału
rozliczania kredytów mieszkaniowych w Oddziale Olsztyńskim, Narodowego Banku Polskiego, powiedział do mnie:
wiesz, Andrzej, przeglądałem właśnie dokumenty związane z powstającą nową spółdzielnia budowy domków
jednorodzinnych przy największym w regionie zakładzie, jakim jest OZOS (Olsztyńskie Zakłady Opon
Samochodowych) i zobaczyłem, że do zamknięcia wniosku o kredyt brakuje im dwóch chętnych na budowanie
domków jednorodzinnych! Może byś chciał, to skontaktuję cię z prezesem spółdzielni!! Natychmiast odżyła we mnie
myśl: tak, zawsze chciałem, jeszcze za "czasów" Asi miałem już zaklepane miejsce ! Spojrzałem na Elę czy to
słyszała, co mówił jej szwagier. Słyszała! No i co Ty na to ? Spytałem Elę. A co ja mam tu do powiedzenia ! Odparła
Ela. Masz, powiedziałem, bo przecież budowalibyśmy oboje!- Powiedziałem. A to wobec tego chcę -
odpowiedziała! To skontaktuj mnie z tym prezesem, rzekłem do Zygmunta. Wtedy wtrąciła się Helena i mówi:
Andrzejku, kochany, nie dla ciebie taka ciężka robota, Ty nie dasz rady! Toż to trzeba bardzo dużo samemu
budować, dźwigać i kto wie jeszcze, co? Ty nie masz doświadczenia! Myśmy kupili ten domek już prawie gotowy, a
ile jeszcze było przy nim pracy!
No tylko mi takiego bodźca było brak!
Nie dam rady? Ty mnie jeszcze nie znasz! Powiedziałem nieco urażony.
Zwróciłem się ponownie do Zygmunta: gdzie ten prezes pracuje? W OZOS-sie, odpowiedział.
Następnego dnia poszedłem do OZOS- u. Pan prezes pracował jako kierownik jakiegoś działu i miał biuro w
czeluściach gigantycznej hali, gdzie produkowano opony.
Pewnie nie pamiętałbym nic więcej o tej wizycie niż to, że się z nim spotkałem gdyby nie jeden szczegół. Oczywiście
nie chodzi mi o to, że zobaczyłem po raz pierwszy w życiu jak wygląda proces powstawania opony samochodowej,
co zrobiło samo w sobie na mnie wielkie wrażenie.
Zapamiętałem zupełnie co innego!
Oczywiście wejście do zakładu było za specjalną przepustką. Po telefonicznym kontakcie z owym prezesem
otrzymałem ją, oraz szczegółową instrukcję jak mam znaleźć jego biuro. Miałem, po wejściu do tej gigantycznej hali
bardzo uważać i iść tylko wzdłuż białej linii namalowanej na posadzce, bo jak nie, to albo przejadą mnie wózki
transportowe, które bardzo szybko jeżdżą, albo jakaś maszyna przerobi mnie na osnowę do opony!
Wszedłem na halę. Zgiełk i hałas był okropny. Pełno różnych, wielkich jak domki jednorodzinne, maszyn -
grzechoczących, sapiących, dmuchających albo jakimś smrodem, albo gorącym powietrzem, swąd jakby palącej się
gumy, mnóstwo uwijających się pracowników. Wśród tego gąszczu, i hałasu szedłem, depcząc ze strachem tylko po
białej linii, co raz, omijany przez pędzące wózki z różnymi materiałami. Wydawało się, że ta droga nigdy się nie
skończy. Wreszcie biała linia skręcała w kierunku jakby poza ten zgiełk, przez jedną jakby bramę i dalej do
następnego jakiegoś dużego pomieszczenia, gdzie zrobiło się już prawie cicho i...... i zrobiłem jeszcze parę kroków,
rozejrzałem się, myśląc, że zaraz wejdę do szukanego biura i co widzę? Parę metrów ode mnie, na rozpostartej na
posadzce gazecie stoi bardzo kształtna, zupełnie naga ......... kobieta ! Przebierała się nie interesując się
otoczeniem! Zrobiłem "w tył zwrot" i wyszedłem do poprzedniego pomieszczenia. Wtedy dopiero zauważyłem, że
to była " Damska szatnia" i nie miała zamykanych drzwi!
Niebawem zagadnięty jakiś przechodzący pracownik zaprowadził mnie do prezesa spółdzielni.
W latach siedemdziesiątych, w tak zwanej " epoce gierkowskiej", już można było, co prawda budować domki
jednorodzinne nie narażając się na opinię wroga ustroju i złodzieja, ale zadanie było wykonalne jedynie w tak zwanym
spółdzielczym zrzeszeniu budowy domków jednorodzinnych. Wtedy, takie zrzeszenie, dostawało przydziały
materiałów budowlanych po uprzednim wstawieniu ich w jakiś państwowy plan, bo najbardziej charakterystyczną
cechą panującego wówczas ustroju było: wszystkiego brak! Brak cementu, brak cegieł, brak papy, brak wapna,
brak......, brak..... brak.!
Kilkudziesięciu, z pośród kilku tysięcy, pracowników fabryki opon, aby zbudować swoje domy, utworzyło zrzeszenie,
wyłoniło prezesa, księgowego, zaopatrzeniowca, inspektora nadzoru, wystąpiło o kredyty, materiały budowlane, teren
pod budowę od miasta i otrzymało odpowiednie plany. Także plan domu był wyznaczony i nie można go było
zmienić pod rygorem skreślenia z listy i natychmiastowego zwrotu pożyczki.
Miałem do wyboru dwa miejsca. Pojechaliśmy z Elą na miejsce, gdzie miało powstać to mini osiedle przyczepione do
już budowanego innego. Było to puste pole obok lasu, na skraju pięknej dolinki. Ani śladu linii energetycznej,
wodociągu czy kanalizacji. Przez środek przydzielonego terenu przebiegała polna droga do najbliższej wioski.