Życiorys. Strona 10  
           
                         
Lata 1949 - 1952
Szkolne życie i rowerowe przygody...
Na zdjeciach obok ściana frontowa i tylna naszej klasy.
Jak widać byliśmy otoczeni zewsząd propagandą dość nachalną, ale
nikt z niej sobie nic nie robił. Był w każdej klasie także tak zwany
kołchoznik (po prawej stronie tablicy) i musiał być zawsze włączony !
W każdej wolnej chwili "leciała" z niego dodatkowo propaganda słowna.
Ale jak widać z pierwszego zdjęcia nie musiało być ani klosza w wiszącej
lampie ani nawet żarówki !
Nad tablicą był napis " Przez naukę i pracę do socjalizmu" !
Dla młodszych dodam, że portrety to: Bierut i Gen. Rokossowski.

Cytat z Małej Encyklopedii Powszechnej wydanej w1975r.
" Rokossowski...marszałekZwiązku Radzieckiego i Polski, uczestnik
rewolucji pazdziernikowej...., 1949-56, minister obrony narodowej PRL,
1956-61 wiceminister obrony ZSRR...."

   
         
             
                               
                                             
Aby robić "swoje" stosowało się zasadę: Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek !!
                                             
Była także łacina  
Właśnie pewna maksyma łacińska, której musiałem się nauczyć na pamięć przyświecała mi przez całe życie,
a o której pamiętałem zawsze wiążąc ją z Liceum Stanisława Staszica w Lublinie :
 
          oto ona:                              

qui cumque agis

prudentis agas

et respice finem !!!

Kto nie stosuje w życiu tej maksymy zle skończy !
Kto chce ją poznać niech napisze do mnie !
Kto znalazł w niej błąd to niech mi to przekaże !

                                             
Któregoś dnia ktoś ukradł mi motorower i rodzice kupili nowy rower, prawie "wyścigowy".
Z zapałem zacząłem uprawiać "turystykę". Jeździłem samotnie (tak jak zresztą pół wieku później, będąc na emeryturze).
Zwiedzałem okolice Lublina. Dojechałem także aż do Kazimierza nad Wisłą.
Z tym pięknym miasteczkiem malarzy i poetów wiąże się taka mała przygoda, która utkwiła mi w pamięci, bo czasem jest tak,
że jest się zaskoczony czymś prostym, o czym się nie pomyśli. Właśnie wracałem z tego Kazimierza i miałem w "nogach"
przeszło 70 km, gdy dogonił mnie "peleton" jakiegoś wyścigu kolarskiego.
Przepuściłem ich ( a było ich chyba ze dwudziestu) i jechałem jako ostatni dotrzymując tempa bez większego wysiłku. Po
przejechaniu kilku kilometrów jeden z zawodników zwolnił nieco przybliżywszy się do mnie i wycedził spokojnie acz
stanowczo: jeżeli się zaraz nie odczepisz od nas to jak ci przy pie......lę pompką to spadniesz z roweru!! Osłupienie moje nie
miało granic! Pomyślałem sobie: co im przeszkadzało, że jechałem na końcu tego peletonu?
O co im chodziło zrozumiałem rok później, kiedy to namówiono mnie do udziału w wyścigu amatorów na ulicach Lublina.
O zgraniu kilku kolegów w tym wyścigu nie było mowy i każdy osobno chciał pokazać, co potrafi.
I wtedy przekonałem się jak trudno jechać samotnie lub prowadzić peleton, a jak łatwo schować się za cudzymi plecami i
wtedy wysiłek jest o wiele mniejszy.
                                             
W szkole także nie było zaniedbywane wychowanie fizyczne.
                                             
                                             
   
Z wycieczkami rowerowymi miałem mnóstwo przygód. Jedną z
nich jeszcze tu opiszę. W tych powojennych latach na drogach
naszego kraju królowały niepodzielnie furmanki. Prowadzący
furmankę "chłop", siedział przeważnie przy lewej części tej
fury i miał w ręku bat. Tenże bat w stanie spoczynku zwisał zawsze
z lewej strony wozu tak, że jak przejeżdżało się rowerem obok
można było nim dostać po oczach albo omijając go szerokim łukiem
wpaść na jakiś inny pojazd jadący z przeciwka.
" Wyspecjalizowałem" się w wyrywaniu tych batów i porzucaniu ich
paręset metrów dalej. Ale wszystko może być do czasu!
W miejscowości Piaski (24 km od Lublina) tuż przed pierwszymi
zabudowaniami jak zwykle wyrwałem taki sterczący bat, rzuciłem go
nieopodal i dojechawszy do środka tego miasteczka przy kiosku
raczyłem się oranżadą aż tu nagle słyszę, że ktoś ciężko biegnie w
moim kierunku i wrzeszczy: ja ci dam ty "taki" synu wyrywać mi
bat! Rzuciłem się do ucieczki! Chciałem wskoczyć na
rower, ale ta sztuka w biegu mi się nie udała i wylądowałem jak
długi na jezdni skaleczywszy sobie dotkliwie kolano. W tym
momencie chłop stanął na chwilę, pewnie żeby ocenić moje
straty, a ja zerwałem się, wskoczyłem na rower i już
pedałowałem nieprzerwanie do domu mimo krwawiącego kolana.
Na drugi dzień mimo starannego opatrzenia rany pojawiła się
gorączka, powstało zakażenie, były zastrzyki. Rana nie goiła
się przez następny tydzień.
Dopiero Mama wpadła na pomysł i zaczęła przykładać na ranę
miąższ liści aloesu i to wreszcie pomogło.
Pomogło nie tylko na ranę, ale i na baty chłopskie!
   
             
                                     
cd >>>
                                     
 
 
      Home Dzień dzisiejszy(fotografie)  Książka Gości
Poczta
Strona poprzednia
Strona następna