Życiorys.

Strona 81.

     
           
 
 
 
 
 
 
 
Tymczasem rzuciłem się do pracy przy domu.
Pogoda była piękna. Postanowiłem zrobić ogrodzenie naszej całej działki. Przypomniałem sobie, że będąc w Danii 
zachwyciłem się drewnianym płotem o falującym obrysie i w kolorze białym. Siadłem przy biurku i narysowałem coś 
podobnego do tego, co tam widziałem... Był to  płot, o falistej linii grzbietów przypominającą sinusoidę. 
Słupki, także drewniane miały daszki, a na nich kule.  Miałem uniwersalną maszynę stolarską, co prawda dość 
prymitywną, ale można było na niej wszystko wykonać, oprócz tych kul. Odpowiednie 
drewno także miałem.
  Nie jedną ciężką pracę przy budowie tego naszego domu poprzednio wykonywałem, ale tą właśnie będę pamiętał do 
końca życia. To była moja terapia, na co rusz dopadający mnie stres. Pracowałem codziennie od wczesnych godzin 
rannych do zmierzchu, ale trudno było oderwać myśli od tego, co mnie spotkało.
  Po paru dniach doszedłem do wniosku, że należy mi się odpowiednia odprawa od pracodawcy, a nie tylko 
wynagrodzenie za ostatni miesiąc. W Inspekcji Pracy uznano moje roszczenia za zasadne, więc zgłosiłem je Heinzowi, 
który mnie wyśmiał. Zagroziłem procesem sądowym. Na nic.
Ponieważ takie procesy są bezpłatne postanowiłem sądownie dochodzić swoich racji. 
Wszystko wydawało się oczywiste. 
 
                               
 

Tak, więc, po raz pierwszy w życiu wszedłem na salę sadową nie jako rozwodzący się, ale 
jako poszkodowany, skarżący bogatego człowieka.
  No właśnie, bogatego człowieka! Tu zaraz się okazało, że w sądzie ma to znaczenie!
  Jak to, ktoś powie, nie sprawiedliwość, nie racje, a zamożność? A no tak!
  Na sali sadowej nie zastałem wcale Heinza, ale jego adwokata, który, jak zauważyłem, 
doskonale znał sędzinę!
  Poczułem się maluczkim wobec takiego układu. Każde moje, nawet lekkie podniesienie 
głosu czy wtrącenie uwagi było karcone z furią.
  Nie było wątpliwości od samego początku czyją stronę trzyma Temida,   bo nie miała 
opaski na oczach!
  Pocieszałem się, że mam rację i to powinno wystarczyć!
  Adwokat Heinza, długo i bardzo zawile tłumaczył przedstawicielce sprawiedliwości, że nie 
mam racji, a ja ciągle wierzyłem, że sprawa jest oczywista. 

Wyrok brzmiał: nie należy się odprawa! Ani trzy- miesięczna, ani żadna!

  Po prostu znowu dostałem w łeb! W moim przekonaniu była to jaskrawa 
niesprawiedliwość.
  Powiem szczerze: byłem tym wszystkim nieźle podłamany.

 

 
                               
         

Ratowała mnie ciężka praca, którą sam sobie zaaplikowałem.

  Płot rósł jak na drożdżach. Tu przynajmniej czułem się 
spełniony, tym bardziej, że w tej części osiedla nikt nie miał 
porządnego wtedy ogrodzenia.


Usłyszałem nawet takie zdanie od jednego z dalszych sąsiadów:
  ma ogrodzenie jak w Castel Gandolfo 

- nie byłem tam, nie widziałem, ale moje wyglądało nieźle!
W końcowej fazie pomagał mi nawet sąsiad.

     
Płot, który wykonałem od zera. Na zdjęciu - od strony ulicy.
Płot postawiłem wokół całej naszej działki...
         
   

Praca nad płotem dobiegała do końca i trzeba było znaleźć jakąś pracę, bo nie mieliśmy odłożonych żadnych rezerw finansowych.

Miałem także w głowie świadomość, że dłuższa przerwa w pracy będzie rzutowała na moją emeryturę. Nerwowe poszukiwania nie dawały rezultatów… Wreszcie trafiłem na ogłoszenie podmiejskiego tartaku…

Praca w tartaku na dalekich przedmieściach Olsztyna nie była łatwa. Nie miałem samochodu i sam dojazd autobusami
zajmował mnóstwo czasu. Wynagrodzenie także znacznie mniejsze niż poprzednio. Byłem kierownikiem zmiany. 
Teren był bardzo rozległy. Wszędzie trzeba było wszystkiego dopatrzyć. Ciągłe utarczki z pracownikami i z 
właścicielem, któremu ciągle się coś nie podobało. Przypuszczałem, że główną przyczyną irytacji nowego mojego 
szefa były podjazdowe wojny dwóch pracowników tartaku, którzy uważali, że majątek tartaku został przejęty, delikatnie
mówiąc, w sposób nieprawidłowy po jakiejś zrujnowanej państwowej czy spółdzielczej firmie. Jaki mieli w tym interes, 
aby taką nerwową atmosferę wprowadzać wtedy nie wiedziałem.
Były i inne niespodziewane sprawy.
Coś, komuś, w leśnictwie, skąd często otrzymywaliśmy drzewny surowiec, zarzucała milicja, a w efekcie tego, trafiła i 
do nas. Ze wskazania właściciela, byłem szczegółowo przesłuchiwany, na temat: kto, kiedy i z jakimi dokumentami 
przywoził drewno.
Nie powiem, aby były to przyjemne chwile, tym bardziej, że nie wiedziałem, o co naprawdę chodzi. Ja się z tartaku nie 
ruszałem i w nic nie byłem wtajemniczony, ale to śledczych nie obchodziło, albo myśleli inaczej. 
Swoją wiedzę na ten temat przekazałem najpierw słownie, później kazano mi na piśmie i na tym się dla mnie 
skończyło, ale to jeszcze zmniejszyło mój "entuzjazm" do tej pracy.

Tak minęły chyba ze trzy-cztery miesiące i kiedy mi się wydawało, że sytuacja jakoś się 
ustabilizowała dostałem pocztą poleconą wezwanie do sądu. 
Było to oskarżenie mnie przez Heinza o spowodowanie jakiś niebotycznych strat w 
jego przedsiębiorstwie! 

W otrzymanym piśmie procesowym dowodził, że to przeze mnie, bez mała, firma mu się 
rozpadła!
Nogi mi się ugięły!
Czytałem to kilka razy. Nie do wiary, jak można wyssane z palca fakty podawać jako 
przyczynę powstanie nie bagatelnych strat w firmie! 

To groziło katastrofą dla mnie!

Za wszelką cenę należało się wybronić z tego fałszywego oskarżenia. Dobrze powiedzieć, gorzej wykonać!
Nie miałem już dostępu do żadnych dokumentów, mogłem polegać tylko na swojej pamięci.

 Do pomocy trzeba było wziąć 
dobrego adwokata, ale tu znowu decydował brak gotówki. Nawet nie sprawdzałem ile by to kosztowało.
Postanowiłem bronić się sam.
Wiedział na pewno, że nie zrobiłem nic takiego, co skutkowałoby jakimiś stratami w firmie, a także nie podejmowałem 
żadnych strategicznych decyzji nie uzgodnionych z właścicielem. No tak, ale czy to wystarczy, aby wyjść obronną ręką z 
tego oskarżenia? Heinz wytoczył mi proces zapewne w przekonaniu, że mi dokopie za to, że nazwałem go złodziejem i że 
miałem czelność żądać od niego jakiejś odprawy. Zresztą sam się przekonał na poprzedniej rozprawie, że jestem za 
mały żeby z nim wygrać.
Miałem wszystko świeżo w pamięci i liczyłem na możliwość wykazania swojej niewinności na podstawie dokumentów z 
firmy. Wiedziałem, że zatrudniona przeze mnie, gdy byłem jeszcze dyrektorem, główna księgowa prowadziła 
dokumentację zgodnie z obowiązującymi przepisami a to oznaczało niemożliwość krętactwa. To dawało mi szansę, ale nie 
wszystko w tym rozumowaniu, jak się okazało było takie oczywiste.

Zapewne nie wiesz, jakie to uczucie wejść na salę sądową jako oskarżony?

Niewielka, ponura sala sądowa, na środku jakby klęcznik. Za wielką ladą sędzia i dwoje starych jak świat ławników. 
Za oskarżycieli miałem jakby cały sztab: adwokat, główna księgowa, kierowca-świadek (nie wiem czego?)
i oczywiście Heinz.
Liczyłem na to, że przynajmniej księgowa nie będzie kłamać, bo musi się podpierać dokumentami, ale tu się zawiodłem 
najwięcej. Okazało się także, że takie kłamstwa nie pociągają za sobą żadnych sankcji.
Po pierwszym dniu procesu wiedziałem, że wszystko może się zdarzyć. Na padające, co raz kłamliwe oskarżenia żądałem 
dowodów, które miały być dostarczone na następnej rozprawie. Czułem się osaczony przez zmowę wszystkich tych osób 
opłaconych przez właściciela firmy. 

Nadzieją były tylko dokumenty.

Po tygodniu ta sama ponura sala i ten sam zespół kłamców.
Dokumentów w jasny sposób dowodzących prawdomówności oskarżeń jednak nie było!
Ale moi prześladowcy wpadli na nowy pomysł: przedstawią dokumenty od zagranicznych kontrahentów, bo to oni niby 
ponieśli straty i żądają odszkodowań! 
A to było o wiele groźniejsze dla mnie niż szukanie niegospodarności tu na miejscu. 
Dlaczego? 

Bo wiedziałem, co można było zrobić z dokumentami dysponując nowoczesnymi urządzeniami kserografi
cznymi, jakie były na zachodzie. Dziś to się może wydawać dość dziwne, ale wtedy, kiedy to po wprowadzeniu stanu 
wojennego nie wolno było mieć w firmach żadnych urządzeń kopiujących w obawie przed produkcja ulotek, a usługi w 
tym zakresie były praktycznie niedostępne, nawet sześć lat później, praktycznie nic nie można było w tej dziedzinie zrobić.


Wiedząc o tym jak łatwo spreparować odpowiednie dokumenty zdołałem jednak przekonać sędziego, aby dał krótki termin
dostarczenia ich, bo rzekomo one były, tylko musiały być przysłane.
Chodziło mi o to, aby Heinz nie zdążył tam pojechać i sam to zrobić.

Trzecia rozprawa, a na niej główny dokument przeciw mnie! 
Okazała się nim kartka papieru odbita kserograficznie, pochodząca rzekomo z jakiejś duńskiej firmy, a na niej szereg cyfr,
które miały świadczyć o stratach i o żądaniu odszkodowania.
Wyrwałem prawie ten papier z rąk wymachującej nim wstrętnej baby (księgowej) i trzymając go wysoko wyrecytowałem 
wolno i dość teatralnie: 
To jest proszę Wysokiego Sądu ten ostateczny dowód! 

Kserograficzne zestawienie jakiś różnych cyfr nawet 
bez oryginalnego podpisu pokrzywdzonego!

Po krótkiej naradzie Sąd ogłosił wyrok:

 Roszczenia oddalone!!!

Poczułem się jak bym się na nowo narodził!

--------

Heinz nie odwołał się od wyroku.

Coś tu jednak jeszcze dodam!
Otóż nie było to jednak ostatnie nasze spotkanie w sądzie!!!

 
   
   

Po tych przejściach jakoś łatwiej przyszło mi znosić niezbyt komfortową sytuację, w jakiej byłem.

 Dostałem nawet 
jakąś podwyżkę uposażenia w tartaku, co mnie na tyle podbudowało, że postanowiłem, po wprowadzeniu 
niezbędnych ograniczeń zakupić jakiś używany samochód.
Właśnie w tym czasie powstał, chyba pierwszy w Olsztynie jakby  "salon"  z używanymi samochodami, którego 
właścicielem był pewien bardzo  "znany człowiek"  w Olsztynie. 

Tak będę go nazywał w dalszym ciągu moich 
wspomnień, gdyż, uprzedzając nieco zdarzenia, dostarczył mi niezapomnianych " przeżyć" !

                 
     

Po wielu przymiarkach w tym wybraliśmy w tym 'salonie', na wygląd bardzo zaniedbany, ale o pięknym wnętrzu, niezbyt drogi samochód 
rodem z Japonii. Był to Datsun/Nissan o pięknej nazwie 
Bluebird, koloru stalowo-błękitnego.
Ponieważ dla mnie samochód był zawsze czymś więcej niż tylko
środkiem transportu muszę opisać, co mnie w nim urzekało. 
Już mimo niesamowicie zabrudzonego wnętrza samochodu było
widać, że jest ono zrobione z wielką starannością i z gustem. 

 
         
   
                               
         
 Były to czasy, kiedy samochodowy przemysł japoński wpychał się na światowy rynek i aby odnieść sukces musiał 
dołożyć więcej staranności niż pozostali producenci.
  Poświęciłem bardzo dużo czasu na to, aby wypolerować, jak się okazało, piękny lakier nadwozia i wyczyścić wnętrze. 
Miałem pełną satysfakcję. W środku żaden detal nie był czarny, czego nie znoszę. Piękne zestawienie kolorów: 
błękitnego, granatowego i białego było niesamowite. Nawet pasy bezpieczeństwa i kierownica, zazwyczaj czarne były tu 
błękitne i granatowe. Podłoga wyściełana prawie białym, przypominającym aksamitny dywanem.
Technicznych usterek też miał trochę, ale wszystko to dało się stosunkowo niewielkim nakładem usunąć i w pełni 
mogliśmy się znowu rozkoszować jego posiadaniem.
Znajomi, którzy na zasadzie nowości też odwiedzali wspomniany  "salon"  nie chcieli wierzyć, że ten samochód stał tam 
wśród innych i nie zauważyli jego urody. Wszystko w porządku, mówiłem, bo to teraz jest zupełni inny samochód! 
Faktycznie takiego tam nie było!

I tak, niepostrzeżenie, powoli, wracałem do równowagi psychicznej, ciągle jednak będąc w sporych kłopotach 
finansowych.

  Oczywiście Ela wytrwale pracowała ciągle w tej samej pracowni protetycznej, ale jej zarobki były naprawdę małe. 
Niezwykle ważne
 natomiast było to, że miała tam tak ugruntowaną, dobrą opinię, a zakład był państwowy, należący do 
resortu zdrowia, że była w tym zakresie pełna stabilizacja.
     
                               
         
W tym właśnie czasie zupełnie niespodziewanie spotkałem znajomego z Mrągowa, który pracował 
także kiedyś w tej samej firmie prywatnej Master's w Warszawie jak ongiś ja.
Zagadnąłem go zaraz, jak tam się pracuje w owej firmie?

I wtedy on powiedział: To nic Pan nie wie? Chyba rok czy półtora po pana odejściu, dyrektor, z 
którym bezpośrednio pan współpracował po prostu zapił się na śmierć!
Niedługo później zniknął sam Staszek, właściciel firmy. 
Jak to zniknął?! Spytałem z niedowierzaniem.
Tak! Dosłownie zniknął! Nie wiadomo czy go zabito, no wie pan ... Wyszków..., czy uciekł za granicę! 
A zaraz później upadła i cała firma.
I na tym był koniec!

Powietrze ze mnie wyszło!

Przez długi czas brzmiały mi jeszcze w uszach słowa: zabito go..., czy uciekł...

Tak, przypomniałem sobie, jakie to na mnie wtedy robiło wrażenie: pistolet w czarnej walizeczce 
pełnej gotówki, czarne BMW, mieszkanie we Wiedniu, złote łańcuchy widoczne w ciągle rozpiętej 
koszuli i wreszcie niebywały tupet i arogancja.

     
                               
 
cd >>>
                   
 
Home Dzień dzisiejszy (fotografie) Książka Gości Poczta Strona poprzednia Strona następna