<<< Rynek w Bełżycach (1946)
Najlepsze miejsce w naszym ogródku.
Wszędzie z siostrą Jadwigą
                             
  Życiorys. Strona 7.  
Ryzykowna przeprowadzka i powojenne realia...
     
                             
           
1945/1946
     
                             
   
Po zakończeniu wojny rodzice nawiązali kontakt z ludźmi, którzy w wyzwolonym Lublinie postanowili jak najszybciej
uruchomić wyższą uczelnię i w sierpniu 1945 roku przyjechała po nas i nasz dobytek ciężarówka aby nas
przetransportować do małej miejscowości Bełżyce odległej o ok. 23 km od Lublina. Tam rodzice otrzymali w dzierżawę
aptekę (tak jak w Błażowej), która miała zapewnić utrzymanie, bo na stałe i pewne wynagrodzenie przy uruchamianiu
uniwersytetu nie można było liczyć.
A więc pewnego sierpniowego dnia opuściliśmy Błażowę w obładowanym "ZIS piać" co to "z góry jechać, a pod górę
pchać " ! ( tak się wtedy mówiło). Miał on kabinę z drewna i kierowcę chorego na szkorbut no i co kawałek się
przegrzewał(silnik w samochodzie) ! Z tego też powodu podróż była nie pozbawiona wielu emocji, a na dodatek mieliśmy
przejeżdżać przez "słynne" w tym czasie Lasy Janowskie. Lasy ciągnęły się na przestrzeni prawie 30 kilometrów w
najwęższym miejscu i pełne były różnych zbrojnych grup, które robiły co chciały i z kim chciały.
Wiem, że jechaliśmy jak na stracenie. Rzeczywiście w środku tych wydawałoby się bezludnych terenów na drogę przed
nasz dychawiczny pojazd wyszło w pewnym momencie kilku po zęby uzbrojonych ludzi i dokładnie i powoli zaczęli
przeszukiwać wszystko i sprawdzać dokumenty. Oboje z siostrą wiedzieliśmy, że mamy się nie odzywać i siedzieć
nieruchomo. Po jakimś czasie owi "zbójcy na drodze" pozwolili nam jechać dalej !
Po przejechaniu ponad 200 km ( był to nie lada wyczyn zważywszy na stan dróg) dotarliśmy do owych Bełżyc.
Na miejscu okazało się, że jest to o wiele brzydsze miasteczko niż to pod Rzeszowem.
 
  Miałem wtedy 11 lat. Czy możesz sobie wyobrazić jaki byłem dumny gdy samodzielnie
jechałem tym BMW ? Oczywiście tylko wtedy, gdy doczepiona była boczna przyczepa.
 
                       
Na zmianę rodzice dojeżdżali do Lublina. Przez parę miesięcy ( akuratnie zimą były silne mrozy ) jedynym sposobem
było "podróżowanie" tak zwaną "budą". Był to jakby "barakowóz" zaprzężony w konie, "nabity" ludźmi, którzy mieli jakieś
interesy w Lublinie. Podróż trwała nawet ponad dwie godziny w jedną stronę w nie ogrzewanym wehikule. Ja z siostrą także
musieliśmy odbyć taką podróż.
Były to czasy powrotów ludzi z obozów hitlerowskich i przymusowej pracy w Niemczech, którzy przeżyli i zdołali dotrzeć do
rodzinnych stron. Wyglądali okropnie. Wszyscy w miasteczku byli ogromnie tym przejęci i zewsząd się słyszało napominanie
aby nie dawać im dużo jedzenia bo poumierają. Apteka pełna była interesantów, ale rychło się okazało, że zyskami z pracy
trzeba dzielić się z bliżej nie wiadomego pochodzenia grupami uzbrojonych ludzi, którzy co parę tygodni pod koniec dnia, w
którym był tak zwany targ na rynku wchodzili tuż przed zamknięciem apteki i po demonstracji siły opróżniali do zera apteczną
kasę !
Mimo takiej sytuacji ojciec zdołał kupić z demobilu najprawdziwszy wojskowy motocykl z bocznym koszem marki BMW. Tym
motocyklem mógł dojeżdżać do Lublina. Ja także nauczyłem się na nim jeździć ! To było wielkie przeżycie. A jaki byłem
ważny !
W miejscowej szkole nie mogłem sie "dopasować" do szkolnych kolegów. Ciągle na coś chorowałem. Z moją siostrą
staczałem istne bitwy. Zapamiętanymi na całe życie skutkami były: u mnie wybity ze stawu kciuk, który bardzo często o
tym mi przypominał przez następne 40 lat, a u siostry paskudna blizna na kolanie. Mimo tego zawsze trzymaliśmy się
razem.
Potrafiłem dokuczyć czasem i innym. Pamiętam jak wprawiłem w prawdziwą furię panią farmaceutkę pracującą w aptece.
A było to tak: na parterze była apteka, a na piętrze nad nią nasze mieszkanie. Dla szybkiego kontaktowania się między
tymi piętrami zainstalowana była rura zakończona z obu stron (na parterze i na piętrze) takimi jakby trąbkami. Jak się
zawołało z jednej strony to głośno było słychać z drugiej. Jedna z pań "podpadła" mi z jakiegoś powodu i postanowiłem
się na niej "zemścić" ! Przygotowałem sobie garnek z wodą i będąc na piętrze głośno w tubę zawołałem tę podpadniętą !
Jak usłyszałem, że na dole stoi przy końcu tejże rury, wlałem do niej wodę z garnka ! Co się potem działo nie muszę
szczegółowo opisywać !! Zawartość garnka poleciała na jej głowę prosto z rury !
                       
c d >>>
 
                       
   
   
    Home Dzień dzisiejszy(fotografie)  Książka Gości
Poczta
Strona poprzednia
Strona następna