Życiorys. Strona 96  
 Znowu na dobrych falach...
     
Trochę to tak wygląda jakby moje życie toczyło się na wielkich falach niezbyt spokojnego oceanu. Te fale raz wznosiły mnie na swoje grzbiety, to raptem, zapewne przy mojej pomocy, a w każdym razie za moją podświadomą aprobatą, waliły mnie w dół. Kiedy żeglowałem na grzbietach, świat wydawał się wspaniały i horyzont lśnił w słońcu. Może tak musiało być, aby od czasu do czasu uprzytomnić sobie, że świat jest drapieżny, że pełno jest zbójców na drodze, że już za rogiem może czyhać jakaś pułapka! Niby nic wielkiego się nie stało! Nie odniosłem żadnej korzyści, choć była w zasięgu ręki, ale niestety pozostał dług, który trzeba było spłacić. Dobrze, że nie ma we mnie żyłki hazardzisty i mimo, że przez jakiś czas wydawało mi się, że zainwestowałem w dobry interes, nie zaniedbałem swojej normalnej pracy. Przerwy w dostawach do moich kontrahentów okazały się do przełknięcia przez mich. Ze zdwojoną energią rzuciłem się w wir pracy. Pracowicie, dzień po dniu, dowoziłem do zaprzyjaźnionych sklepów zakupione w kilku hurtowniach towary. Postarałem się o nowych odbiorców. Musiałem być bardzo elastyczny zarówno, co do oferowanych cen jak i terminów dostaw a zwłaszcza załatwieniach reklamacji klientowskich. Było ich dość sporo i nie było w tym nic dziwnego, bo rozprowadzana elektronika była tania, choć wzornictwo bardzo nowoczesne. Popularnie się mówiło, że wszystko to montowane było pośpiesznie na statkach płynących z dalekiego wschodu. Ponieważ społeczeństwo nasze było naprawdę ubogie, ten tani towar, którego dokładnego pochodzenia nikt nie umiał odgadnąć miał jednak prawie markowe nazwy. I tak na przykład na podobieństwo znanej marki Thompson, było Thompsonic. Były także inne chwytliwe nazwy: Osaka, Ferrari, Harmonic czy Levis. Oczywiście prawie żadna hurtownia, w których się zaopatrywałem nie przyjmowała reklamacji. Tolerowane były tylko bardzo drastyczne niedoróbki lub łatwe do udowodnienia wady. Większość jednak reklamacji była spowodowana wadami ukrytymi lub nie umiejętną obsługą, a to ostatnie najtrudniej było klientowi dowieść. To była prawdziwa zmora. Chcąc być dobrym dostawca trzeba było wszystkie takie reklamacje przyjmować. Zdarzało się, że w drodze powrotnej do domu miałem pół skrzyni załadowanej reklamacyjnym sprzętem.
 
Nie tylko zbójcy są na drodze..

I tu właśnie przytrafiła mi się przygoda, której nie brałem nigdy w rachubę. Wracałem późno, było już koło północy. Wypadło mi jechać kawałek najbardziej uczęszczaną trasą wschód- zachód, czyli Poznań – Warszawa. Łowicz właśnie pozostał już w tyle kiedy z w światłach reflektorów zobaczyłem stojący na poboczu ciemny furgon a obok niego grupa zamaskowanych i ubranych na czarno mężczyzn, z których jeden dawał ni znaki czerwona latarką abym się zatrzymał. Przez moment pomyślałem, że to może być jakiś napad i miałem odruch nie zatrzymywania się, ale w ułamku sekundy przyszła refleksja: przecież nie ucieknę, na pewno dogonią! Zatrzymałem się i wtedy podeszło do mnie kilku uzbrojonych facetów w czarnych kombinezonach i tonem nieznoszącym sprzeciwu rozkazano mi wysiąść! Poczułem się, delikatnie mówiąc, nieswojo! Powiedzieli, że to policja i zaczęli wypytywać gdzie jadę i co mam w środku w samochodzie. Zaraz kazali otworzyć tylne drzwi. Właśnie pół samochodu zajmowały różne radiomagnetofony.

. Ooo! Zdziwili się. A co to za towar?
Niema faktur? To może z Niemiec jedzie ten towar?
Z jakich Niemiec? -Zdziwiłem się niepomiernie. Z Żychlina, Łodzi, Głowna.... wymieniam.
Nic to nas nie obchodzi, muszą być faktury, bo inaczej wszystko rekwirujemy!
Mam pokwitowania w moim notatniku reklamacyjnym.... Proszę zobaczyć, że to nie jest nowy towar, broniłem swojej racji.
Poświecili latarkami... No może nie jest nowy, ale trzeba mieć faktury.- Brnęli dalej.
Kiedyś je kupiłem w hurtowni i wtedy miałem faktury, tłumaczę dalej....
Józek, co robimy? Usłyszałem jak jeden do drugiego, na boku mówi.
Po chwili: no dobrze, niech będzie, że to są reklamacje, ale na drugi raz to trzeba mieć faktury....
.... No tak, powiedziałem, jak by był to nowy sprzęt to bym miał faktury.
Odjeżdżać! Warknął jeden.
Tego rozkazu posłuchałem natychmiast!
 ======
Te stosy reklamowanego towaru trzeba było naprawiać. Woziłem do różnych warsztatów naprawczych, ale rychło się okazało, że koszty naprawy są tak wysokie, że praktycznie każda reklamacja była kosztowniejsza niż marża przy sprzedaży. Trzeba było pomyśleć o swoim warsztacie naprawczym. Poznałem w jednym z takich warsztatów serwisowych radiotechnika, który miał jakieś kłopoty z pracą, ale jak się dowiedziałem był dobrym fachowcem w tej dziedzinie. Wpadłem na pomysł zorganizowania warsztatu u sąsiada z za płotu i zatrudnienia właśnie tego człowieka. Ten sąsiad miał taki sam dom jak ja, a zagospodarował tylko parter, więc urządzenie warsztatu było możliwe bez robienia rewolucji. Czynsz nie był wielki, żądania płacowe mechanika także znośne i w ten sposób miałem bardzo dobrą sytuację. Nie musiałem już dodatkowo nigdzie jeździć i ciągle negocjować ceny napraw. Ekonomicznie było to bardzo dobre posuniecie. W zasadzie wszystkie sprawy się normowały, dług spłaciłem w kilka miesięcy. Interes dobrze się kręcił. Prawda, że byłem bardzo zajęty, ale to mnie nie stresowało...
=========
Poczciwy samochód dostawczy VW przestał wystarczać......Doszedłem do przekonania, że trzeba kupić nieco większy. Był to czas, że nowe salony samochodowe powstawały jak grzyby po deszczu, wciągały jak magnes. Wpadł mi w oko nowy dostawczy Renault, który wielkością skrzyni ładunkowej znakomicie mi pasował, a ergonomiczna kabinie kusiła do jechania, co sprawdziłem w czasie przejażdżki. Już samo to, że mogłem dokonać takiego, dotychczas u nas niemożliwego do dokonania eksperymentu, było czymś podniecającym. Trzeba było obalić ustrój żeby można było wejść do salonu samochodowego i powiedzieć: podoba mi się ten samochód i chciałbym sprawdzić jak będzie mi się nim jechało... I usłyszeć: Proszę bardzo! Oto są kluczyki...Zamiast czegoś w rodzaju: jak se pan kupisz to se pan będziesz jeździł!
Byłem cały w skowronkach.
Proponowane warunki wydawały się bardzo atrakcyjne, jednak tylko pozornie.......Trzeba było uzyskać kredyt, którego oprocentowanie podwajało wartość samochodu. Sprawa upadła!
Wtedy to dowiedziałem się, że mój znajomy, młody człowiek, wszedł w jakieś układy z firmami lizingowymi we Francji i stamtąd sprowadzał takie używane samochody dostawcze... Wspaniale! Właśnie Francja, właśnie Renault! Mało tego! Ów znajomy, nie chcąc ponosić ryzyka zakupów samochodów i tu, w Polsce ich odsprzedaży i wpadł na pomysł, że każdy chętny, po opłaceniu niezbyt wygórowanych kosztów transakcji był wożony do Paryża i tam mógł kupić na własną odpowiedzialności to, co chciał. Już sama myśl, że będę mógł pojechać znowu do Paryża i tam samemu wybrać takiego właśnie Renaulta powodowała euforię. Ponieważ w firmie były zyski, co poświadczył urząd skarbowy, uzyskałem normalny kredyt gospodarczy o oprocentowaniu znacznie niższym niż na samochód. Teraz trzeba było zamienić gotówkę (złotówki) na dewizy (franki lub dolary). Ale żeby legalnie wywieść te franki czy dolary trzeba było uzyskać specjalne zezwolenie. Znowu musiałem się sporo nagimnastykować, aby takie zezwolenie uzyskać. Urzędnicy Narodowego Banku Polskiego, którzy sterowali sprawą dewiz musieli wszystko wiedzieć i musieli zostać przekonani, że to transakcja opłacalna i nie oszukańcza. Po udowodnieniu, że tak zakupiony samochód jest o wiele tańszy niż podobny w kraju, nawet mimo kosztów, jakie musiałem ponieść całej wyprawy, mogłem kupić stosowne dewizy. Zobowiązany zostałem jednocześnie do przedstawienia po powrocie stosownej faktury i odprawy celnej samochodu no i rozliczenia się z zakupionych dewiz, bo oczywiście była to wielka łaska, jaka mnie spotkała. Na moja uwagę, że przecież kupiłem te dewizy wcale nie na preferencyjnych warunkach usłyszałem, że Państwo Polskie ma dewizy do ważniejszych celów niż moje zakupy!

Do Paryża ... na zakupy !

Kilka dni później siedziałem w busie (stary VW, taki sam, jakiego miałem, tyle, że osobowy) w gronie chyba sześciu takich samych chętnych kupowania za granicą. Miałem znakomite samopoczucie. Nigdy do tej pory nie miałem w ręku tak dużej gotówki, w dodatku dolarów, które mogłem wydać według swego uznania. To uczucie było jedyne swego rodzaju. To, że faktycznie nie były to w pełni moje pieniądze, bo trzeba było spłacać zaciągnięty kredyt, nie miało żadnego znaczenia. Świadomość, że na zakupy jedzie się aż do Paryża, niesamowicie podnosiła temperaturę wewnętrzną. Poczułem się jak jakiś wielki tego świata. Wyobrażałem sobie teraz właśnie konkretnie, co czują ci, co mogą w sposób nieskrępowany wydawać na swoje zachcianki wielkie fortuny. To była radość podobna do tej, jaką przeżywa dziecko, kiedy idzie z rodzicem do wspaniałego sklepu z milionami niesamowitych zabawek i tylko pokaże paluszkiem, co chce, a już za chwilę bawi się wymarzonym przedmiotem.

Siedziałem w tyle busa, aby nie brać udziału w kierowaniu pojazdem. To taka maniera, która pozwala się odprężyć w czasie jazdy, choć przecież wiadomo, że nie ma się wpływu na decyzje za kierownicą. Siedziałem sobie więc jakby odizolowany i mogłem rozmyślać na temat posiadanej gotówki. Wtedy dotarła do mnie jednak myśl nieco mącąca ten idylliczny nastrój. Te dolary musiałem pilnować, musiałem mieć cały czas przy sobie, a właściwie, przy samym ciele. Już pierwszy postój i oddalenie się od samochodu uświadomiło mi, że tak naprawdę to istną głupotą było mieć takie pieniądze przy sobie. Szczyt strachu dopadł mnie jak zatrzymaliśmy się na nocleg na jakimś niewielkim parkingu przy autostradzie na terenie Niemiec i siedząc, każdy na swoim miejscu drzemaliśmy. Każdy poruszający się samochód obok nas, powodował nerwowe czuwanie. Jednak, szczęśliwie nic się nie wydarzyło. Podróż przez Niemcy była monotonna, bo autostrady jakby same niosły na swym grzbiecie samochody z ich zawartością.

 -----------------------------------
Wjechaliśmy w granice Francji. Znowu autostradą, ale jednak inną niż w Niemczech. Nawet trudno było to sprecyzować, na czym ta różnica polega. Do celu, wspaniałego Paryża, pozostało już ze 150 kilometrów. Umieszczony silnik w tyle naszego busa pracował na najwyższych obrotach, ale i tak się wydawało, że jedziemy w tempie zwykłej furmanki. Zapewne to niecierpliwość sprawiała, że piękny krajobraz, jakby sielskiej Polski przesuwał się leniwie za szybami. I wtedy, jak się już oczami wyobraźni błądziło po zatłoczonych ulicach stolicy świata, jak nie rąbnie coś za moimi plecami pod podłogą bagażnika busa. Walnęło tak jakby grad kamieni spadł na nasz samochód! Gwałtownie odwróciłem się do tyłu, aby zobaczyć, co się stało i zobaczyłem jak za samochodem wzbija się ogromna chmura dymu, która zasłoniła cały widok. Zgrzyt opon o nawierzchnię jezdni, drgawki całej karoserii, szarpnięcia i bus zatrzymał się na poboczu.
 
   
Uwaga! Wychodzić, ale tylko do rowu obok autostrady! - Krzyczy kierowca do tych, co w panice chcą wyrwać się z samochodu.
Ale wszystko ucicha, nic się nie pali, dym opada. Wychodzimy wszyscy zobaczyć, co się stało. Kierowca otwiera z tyłu pokrywę silnika a tam masakra! Wszystko oblane gorącym, czarnym olejem. Jakieś kawałki różnych detali. Diagnoza jest szybka. Urwał się tłok! Rozwalony kadłub silnika! Koniec jazdy! Silnik na złom! Siadamy na brzegu rowu i nic nie mówimy.
Co teraz będzie dalej? Krótka narada. Ktoś sobie uświadamia, że przy dobrej autostradzie, co kilka kilometrów jest telefon awaryjny. Kierowca postanawia iść w poszukiwaniu tego aparatu i zadzwonić do Paryża o pomoc.
TGV =Train a Grande Vitesse -pociąg o wielkiej prędkości
Napięcie mija. Rozglądam się dookoła i spostrzegam, że niecałe 50 m od autostrady, równolegle do niej, biegnie linia kolejowa, ale co niezwykłe dla takiego widoku, jest ogrodzona potężnym płotem z siatki stalowej. Zastanawiamy się nad tym, czy to przypadkiem nie jest słynna TGV.
Jak na zawołanie sprawa się wyjaśnia. Nagle, najpierw jakby jakiś złowrogi pomruk dobiega naszych uszu, ale już za chwile przeistacza się w łoskot jakby startującego samolotu i wszyscy zrywają się na równe nogi! Prawie obok nas, w tym ogrodzonym torowisku wyłania się z niebywałą jak na znane nam pociągi szybkością i natychmiast znika coś w rodzaju wydłużonego szaro niebieskiego pocisku. Dech zaparło na sekundę i zanim rozszerzone źrenice zanotowały błyskawicznie zmieniający się obraz, już go nie było, już cichło wszystko, już tylko pomruk roztapiał się. Wtedy poczułem, że złapałem oddech w piersi. To było tak zaskakujące i tak krótko trwające zjawisko, że wydawało się, że to tylko złudzenie.
No tak! Ktoś głośno powiedział. To robi wrażenie. Te 300 kilometrów na godzinę, to przecież nie mały samochód! To wielka maszyneria, kilka długich wagonów, a jakby tylko sama ich przednia ich część, sam szpic, pocisk!
             
Przypomniałem sobie natychmiast jak prawie 35 lat temu prowadziłem pociągi elektryczne. Przypomniałem sobie, jaka to była przyjemność, jakie dowartościowanie, kiedy wszystko się pomyślnie układało, jaki człowiek był ważny...
To, co zobaczyłem przed chwilą uświadomiło mi jak musi się czuć maszynista takiego wspaniałego wytworu setek ludzi. Jak to musi pewnie działać, jak równo musi być tor ułożony? Uprzytomniłem sobie, że polskie pociągi jeżdżą z prędkościami trzy razy mniejszymi i jak rzuca wagonami, jak hałasują koła, jak stukają monotonnie o złącza szyn. Zaraz zapragnąłem uwiecznić na fotografii ten niezwykły pociąg, przecież miałem ze sobą aparat fotograficzny. W oczekiwaniu na pomoc.. na pewno jeszcze z raz przemknie obok nas... Po pewnym czasie wrócił kierowca busa z informacją, że dodzwonił się do kogo trzeba i szykowana jest pomoc. Teraz trzeba było cierpliwie czekać. Ale teraz moją myśl zaprzątała mi troska o to, aby wykonać, choć jedno zdjęcie tego cudu techniki kolejowej...
             
Rzeczywiście znowu, z znienacka, mimo ciągłego nadsłuchiwania wyłonił się, a właściwie, jak fatamorgana, przemknął szaro-błękitny TGV i zanim zdołałem wymierzyć aparat, był tylko wspomnieniem.
               
                       
     

Zdjęcie kolei TGV wykonane przez Petera Schokkenbrocka (http://home.hetnet.nl/~pschokk/tgv/duplex/211Sens.jpg ) odpowiada dokładnie temu, co ja wtedy widziałem. Taki krajobraz, taki kolor tego pocisku.

Taki zestaw pobił dwa rekordy świata: pierwszy w 1981, rozwijając prędkość 317 km/godz., a później, w 1990 roku aż 515 km/godz.

 
Przypominając sobie tamten czas postanowiłem znaleźć jakiś opis takiego pociągu i natrafiłem na wspomnienia z podróży do Francji pewnego młodego człowieka, Polaka (http://www.gwardak.com/kolej_12.htm). Opisuje on wrażenia, jakich doznawał podróżując właśnie takim pociągiem „...O 9.11 ruszamy. Nie słychać najmniejszych odgłosów ani jakichkolwiek drgań. Po kilku minutach pociąg osiąga już maksymalną prędkość, której prawie się nie odczuwa. Mam nawet wątpliwości, czy naprawdę jedziemy 300 km/h. Próbuję to bardzo niedokładnie obliczyć na podstawie mijanych słupków i zegarka - wychodzi mi 288 km/h. A więc jednak. Nie czuje się niemal żadnych ruchów wagonu, który po prostu płynie. Po kilkunastu minutach zbliżamy się do autostrady, bez trudu wyprzedzając wszystkie samochody.....”

A więc tak! To, co wiedziałem i co zobaczyłem wtedy może rzeczywiście wzbudzić zachwyt! Jak to wszystko jest zbudowane, jak jest konserwowane, pielęgnowane! Jednak największe mojej zdumienie powoduje ten wyżej przytoczony opis. Tor, po którym pędzi z taką zawrotną prędkością ten piękny twór techniki jest jakby żywą materią. Raz na słońcu (+ 60 stopni), kiedy indziej -25 stopni Celsjusza, śnieg, ulewa, susza. Ziemia nie jest nieruchoma, drgania od autostrady i od samego pociągu i tak dalej i tak dalej...

To wszystko zachwyca zwłaszcza, że opinia zwykłego zjadacza chleba z Polski jest taka: Francuz to taki sam bałaganiarz jak i Polak! A jednak... !

=======
     
Następny nocleg był już w normalnym łóżku, w niewielkim domu na przedmieściach Paryża.
Byłem znowu w Paryżu !
          CD >>>
HOME
Dzień dzisiejszy(fotografie)
Książka gości
Poczta
Strona poprzednia
Strona następna